Jest jednak w Santiago coś, czego jeszcze nie miałem okazji nigdzie zobaczyć: ULICE TEMATYCZNE.
A co w tym ma być nadzwyczajnego? Weźmy, dajmy na to - Akihabarę w Tokio. Tam każda ulica jest tematyczna - elektronika, elektronika, elektronika ... Również i w Santiago temat niektórych ulic wydaje się banalny. Może za to imponować skalą. Przykładem niech posłuży ulica, nie pamiętam nazwy, w dzielnicy Bella Vista, biegnąca od prywatnego uniwersytetu (okolica stacji metra Baquedano) w stronę St.Cristobal. Przez blisko kilometr ciągną się nieprzerwanie instytucje zaspokajające podstawowe potrzeby licznych w okolicy studentów. Zatem: bary, puby, dyskoteki, jedna przy drugiej. Wiekszość z nich, obliczona na kilkadziesiąt, kilkaset osób, jest pełna po brzegi, wypełzająca z niemieszczącymi się w środku ludźmi i stolikami na chodnik i pobocze. Wrzask, głośna muzyka też uciekają na zewnątrz, walczą ze sobą, tworząc kakofonię, która jak parasol przykrywa całą, zatłoczoną ulicę - zmieniając ją w jeden wielki festyn.
Zatem jest ciekawie.
W ulicach tematycznych liczy się jednak coś innego: niebanalny temat i specjalizacja. Pierwsze takie miejsce odkryliśmy całkiem niedaleko od Plaza De Armas: Sklep przy sklepie, pierwszy, drugi, trzeci, dziesiąty - a w środku włóczka, włóczka i nic poza tym. No, najwyżej druty lub szydełko do jej plątania. Potrzebujesz zrobić zakupy do domu - chleb, mleko?, może masz ochotę coś zjeść? Dobrze, ale sklepu trzeba szukać gdzie indziej. Tutaj sprzedajemy wyłącznie włóczkę.
Myślałem, że może w Chile jakoś wyjątkowo lubią robić na drutach czapki, szaliki, sweterki i ciepłe skarpety i stąd takie specjalne potraktowanie tego towaru.
Myślałem tak do momentu, gdy niedaleko Central Station trafiłem na inną ulicę tematyczną. Tym razem wszystkie działające tu sklepy skupiły się na cewkach elektrycznych. Znowu - wystawa za wystawą, drzwi w drzwi, przez kilkasem metrów - nic tylko cewki do rozmaitych urządzeń: rozruszników samochodowych, pralek, pomp, klimatyzatorów itd. itp. Duże, średnie, małe, nowe, używane. Nie wierzę jednak, że przezwajanie cewek elektrycznych może stanowić rodzaj jakiegoś ogólnonarodowego hobby.
Widocznie handel działa tu w taki, dość specyficzny sposób.
Najładniejszym miejscem w Santiago, którego nie można ominąć okazał się park St.Lucia. Wstęp jest teoretycznie wolny, jakkolwiek przy wejściach są ustawione stoliczki, przy których odbywa się pozyskiwanie chętnych do sponsorowania różnych, szczytnych, jak zwykle w takich razach bywa celów. Tak jak autochtoni nie zwracają specjalnie uwagi osoby przy takim stoliczku, tak osoby sprawiające wrażenie cudzoziemców - tak. Przy tej okazji, kolejny raz, bo mówili też o tym przygodnie spotkani przechodnie, zostaliśmy powiadomieni, że aparat fotograficzny lepiej zdjąć z szyi.
Południowe wyjście z St.Lucia prowadzi na Avenida de Libertador Bernardo o'Higgins. Nazwa jest przydługa i trudno ją zapamiętać ale opłaca się - kawałek za Uniwersytetem Katolickim zaczyna się skupisko, połączonych w kilka hal i targowisk - sklepów z pamiątkami. Jest wszystko: figurki pingwinów, takie jak Punta Arenas, miedziane wyroby, takie jak w Calamie, andyjskie szopki - takie jak wszędzie, pamiątki z Atacamy i Wyspy Wielkanocnej. Wszystko znacznie taniej i w większym wyborze niż w miejscach dla których zostały dedykowane. W końcu mieliśmy pamiątki dla znajomych.
A tutaj ulica Lastarria. Ładnie? Ładnie.
No i okolice Museo De Bellas Artes też warto odwiedzić.
A bellas artes trafiają się też i po drodze:
Ostatni dzień w Chile mieliśmy spędzić w Valparaiso. Ponieważ Santiago, jak się nam wydawało, nie oglądnęliśmy zbyt dokładnie, a o Valparaiso sami Chilijczycy z nadmiernym zachwytem nie mówili - popadliśmy w otchłań zwątpienia w sensowność tego planu.
- Sex, drugs and rock'n'roll, stwierdził krótko Ernesto. - A! I jeszcze brudno. I okraść mogą, dodał. - Nie, nie. Valparaiso jest stanowczo przereklamowane, dobił nas do reszty.
Dekadencka atmosfera portowego miasta wydawała się nam jednak nadal trochę kusząca. Dokonaliśmy tylko jednej korekty - zamiast drogiego aparatu fotograficznego zabraliśmy aparat mniej drogi i pojechaliśmy oglądać Valparaiso.
Ponieważ to ostatni dzień w Chile, to też i ostatni odcinek relacji. W związku z tym także ostatnia szansa, żeby w końcu napisać coś pożytecznego. Dlatego będę się starał bardziej niż do tej pory.
Z Santiago w kierunku morza, opss... - oceanu, najporęczniej pojechać autobusem. Nie jest prawdą, to co można przeczytać w necie, że do tego celu służy dworzec autobusowy Pajaritos. Owszem, tam też możemy załapać się na autobus, ale startuje on spod stacji metra Universidad de Santiago. W to miejsce właśnie trzeba metrem podjechać, dworzec autokarów jest ze stacją zintegrowany i bez problemu można go odnaleźć.
Jedyna trudność polega tu na uniknięciu pokusy ze strony licznie nas po drodze napastujących sprzedawców, proponujących: "Valparaiso, sir, excellent excursion with guide, lunch and muchas super attracciones, at a ver,very,very low price". Trzeba znaleźć kasy napopularniejszego tu przewoźnika: Turbus, nie zważając na internetowe informacje o cenach jego biletów. Na kursy do Valparaiso obowiązuje tu permanentna promocja i za bilet w dwie strony zapłacimy ułamek tego, co wynikałoby z podstawowego cennika, czyli równowartość jakiś 30.- PLN. Bilet powrotny może mieć charakter otwarty, tj. wracasz kiedy chcesz ale wtedy przed wyjazdem trzeba podejść do kasy, żeby dostać miejscówkę. Może być też na określoną porę.
To nie stacja Universidad tylko Central, tutaj wsiadaliśmy do metra, ciesząc się choinką zwiastującą nadchodzące święta. Prawda, że palma i choinka pasują do siebie?
Podróż trwa niecałe dwie godziny. Autobus jest wygodny, można powiedzieć - luksusowy, u nas takich nie ma. Przyjeżdżamy do Terminal Rodoviario Valparaiso, gdzie funkcjonuje porządna, wielojęzyczna informacja turystyczna. Za darmo dostaniemy tam mapkę miasta i powiedzą nam - co warto zobaczyć i jak tam dotrzeć. W rejony turystyczne najszybciej jest podjechać metrem (faktycznie jest to kolejka naziemna). Potrzebny jest jednak elektroniczny bilet, który można doładowywać na każdej stacji.
W wynalazek ten wyposażył nas Francisco, więc mieliśmy łatwo. Alternatywą dla kolejki jest trolejbus - i do niego kieruje wszystkich turystów wspomniana wcześniej informacja.
Valparaiso jest rozciągnięte na wielu wzgórzach, i ogólnie rzecz biorąc, zwiedzanie miasta polega na wędrówce pomiędzy tymi wzgórzami. Jeżeli poszperać w Internecie, chyba najwięcej zdjęć miasta pochodzi z Cerro Artilleria i wydawać się może, że to zatem najbardziej atrakcyjne miejsce. Kelner, u którego zasięgnęliśmy języka, stwierdził, że owszem, ładnie tam ale nie jakoś specjalnie. Natomiast miejsce podobno trefne, położone w "złej dzielnicy" i że szkoda fatygi i zdrowia, żeby tam specjalnie jechać.
Bez Cerro Artilleria zwiedzanie Valparaiso jest już bardzo łatwe: Wystarczy podjechać w okolice stacji metra "Puerto", przyjrzeć się puerto właśnie, potem przez Plaza Sotomayor dojść do Ascensor El Peral, wjechać windą na górę - i już jesteśmy na "Wzgórzach Valparaiso". W naszym wypadku wyglądało to tak, że szukaliśmy, szukali ascensora, aż w końcu znaleźli. Tyle tylko, że nie dolną a górną stację kolejki, więc nie było już gdzie wjeżdżać.
Wind jest więcej, na każde wzgórze. Jeżeli jednak chcemy coś zobaczyć - nie ma rady, trzeba chodzić a nie jeździć. Odległości są nieduże, różnice poziomów, jak na miasto, znaczne, ale bez przesady. W zamian dostajemy galerię sztuki na wolnym powietrzu. Wyłącznie duże formaty. Naszych graficiarzy powinno się tu przywozić na reedukację - jeżeli już muszą smarować ściany, niech to przynajmniej robią ładnie.
Od południa starówkę Valparaiso okrąża Avenida Alemania. Droga pnie się stopniowo ku górze a jej przedłużenie prowadzi do domu-muzeum Pabla Nerudy. Kiedy już wszystkie wzgórza okupowane przez turystów zdążymy obskoczyć - warto się na taką rundę wybrać. Tutaj też ciekawych graffiti nie brakuje, widoki na port i morze są chyba najładniejsze a ludzi zdecydowanie mniej.
Od domu Nerudy prowadzi droga stromo opadająca ku morzu. Miejscami wiedzie przez malownicze, choć nie jestem pewien, czy do końca bezpieczne zaułki. Nie wydaje mi się jednak, żeby za dnia rzeczywiście trzeba się czegokolwiek obawiać. Droga zaprowadzi w okolice stacji Bellavista, skąd wystarczy przejechać tylko dwa przystanki, żeby dotrzeć to terminala autobusowego (stacja Baron).
Dwa tygodnie w Chile trwały i trwały. Ciągle nowe miejsca a wraz z nimi wrażenia - rozciągały czas. Nagle, wieczorem, po powrocie z Valparaiso połapaliśmy się, że to byłoby na tyle. Koniec - i już. Na pocieszenie poszliśmy do miasta, na Empanados ze straganu na ulicy.
Jeżeli komuś też zdarzyłoby się, że wycieczka po Chile mu się skończyła - empanados na pocieszenie bardzo się nadają.
========================================== Koniec relacji. Dziękuję za zaglądanie tu, a szczególnie za komentarze. Pozdrawiam Tomek
Jeżeli mowa o kulturze Chile - szału jak w Peru czy Boliwii - nie ma.Tradycje andyjskie przebijają się trochę przez europejskie z pochodzenia zwyczaje,ale w sposób bardzo zorganizowany i uporządkowany.Taka mieszanka radosnego bałaganu Aimara i ordungu zaprowadzonego przez dziewiętnastowiecznychimigrantów z Niemiec.Dlatego do Chile jedzie się przede wszystkim aby podziwiać przyrodę.Główne must-see atrakcje to Atacama i parki narodowe Patagonii.Jeżeli wygospodarować trochę więcej czasu i znacznie więcej pieniędzy -można polecieć na Rapa Nui.Na Wyspie Wielkanocnej nie byliśmy. Wydawało nam się, że koszty i fatyga z tym związane są duże w stosunku do tego, co można zobaczyć.Jak jest na prawdę - nie wiem. Bez wątpienia - w Chile jest znacznie więcej atrakcji przyrodniczych.Ernesto, na przykład, twierdził, że zdecydowanie najładniejszy wulkan jest niedaleko jego domu,gdzieś w połowie drogi między Santiago a Punta Arenas.I strasznie ubolewał, że skoro tyle trudu na podróż z Europy podjęliśmy, to wielka szkoda ten widok stracić.Na szczęście miał w komórce fotki.Faktycznie, takiego ładnego wulkanu jeszcze nie widziałem, nawet Fuji San mogłoby się schować.Obie atrakcje, to znaczy Atacama i Patagonia, są rozlokowane złośliwie: Atacama całkiem na północy, Patagonia - na południu a pomiędzy nimi jakieś 9 tys. km i lotnisko przesiadkowe po środku, w Santiago.W związku z tym o autobusach dalekobieżnych trzeba raczej zapomnieć i skupić się na pozyskaniu niedrogichbiletów lotniczych na liniach krajowych.Informacje o tym, że linie SKY AIRLINE są zdecydowanie tańsze od LATAM są całkowicie przesadzone.Natomiast serwis internetowy LATAM działa sprawniej a oferta lotów jest wystawiona z większym wyprzedzeniem.Jedyna trudność - trzeba KONIECZNIE skorzystać z hiszpańskiej wersji strony. Jeżeli przestawimy się na angielski, zmieni się nie tylko język ale także ceny i dostępność ofert promocyjnych.Pisałem do ich biura sprzedaży, czy nie oznacza to ograniczeń dla cudzoziemców.Odpowiedzieli, że nie, że bez względu na to skąd pochodzę mogę sobie wybrać: tańszy bilet po hiszpańsku albodroższy po angielsku.Pewnie chodzi im o propagowanie nauki języków obcych.Za cztery przeloty: Santiago - Calama -Punta Arenas - Santiago z bagażem dodatkowym płaciliśmy1000 PLN/os. mniej więcej.
Nawet nie trochę tylko razy dwa,
;) 9 tys. musiałby przejechać nasz autobus.====================================Chile jest krajem zamożnym.Nikt z jakąś specjalną determinacją o klientów nie zabiega.Czy taksówka, sklep z pamiątkami czy agencja turystyczna, działa to na zasadzie:chcesz to bierz, nie chcesz albo masz jakieś nietypowe potrzeby - to trudno, specjalnienam na tobie nie zależy.Waluta, pesos, liczona jest w tysiącach.Na własny użytek można przyjąć, że 1 tys. CLP = 6 PLN albo 1 USD = 6 tys. CLPTen drugi przelicznik jest stosowany w praktyce prawie wszędzie tam, gdzie godzą sięprzyjąć dolary zamiast lokalnej waluty.W rzeczywistości bankowy kurs wymiany to: 1 USD = 6.3-6.4 CLP, więc warto wstąpić do bankualbo kantoru i wyposażyć się w pesos hurtowo. Pod żadnym pozorem nie należy wymieniać pieniędzy przygodnie, na ulicy.Tak przynajmniej twierdzili poznani ludzie: współpasażerka z samolotu, taksówkarz wspominającytęsknie "polska kielbasa" ze sklepiku który był i nie wiedzieć czemu zniknął z dnia na dzień czy w końcuwłaściciel hostelu.Podobno jest dużo ordynarnie, na kserokopiarce fałszowanych banknotów i przyjezdnych łatwo nabrać.Kiedy to wszystko już wiemy - można wysiąść z samolotu i postawić nogi na chilijskiej ziemi.Wylądowaliśmy w Santiago przed południem. My tak, nasza walizka - nie, więc trochę to potrwało, zanim dotarliśmy do hotelu.Na początek wybraliśmy Atacamę.Przed dalszą podróżą dobrze jest chyba odpocząć i przenocować w Santiago.W sumie takie rozwiązanie narzuca przede wszystkim rozkład lotów do Calamy.Do wyboru jest hotel przy lotnisku, z transferem kosztuje ok. 300 PLN za dwie osoby, śniadanie w cenie.W mieście jest taniej ale trzeba z kolei zapłacić za taksówkę, w jedną stronę 15-20 tys. CLP czyli jakieś100 PLN albo tłuc się autobusem a potem metrem.Metro w godzinach szczytu jest bardziej zatłoczone niż w Tokio.Z kolei korki na ulicach też potrafią wydłużyć jazdę nawet do dwóch godzin.Mówiąc krótko: przy krótkiej przesiadce lotniczej w Santiago polecam nocleg przy lotnisku.Na Atacamę potrzeba co najmniej 6 dni: jeden na transfer z Santiago i ogarnięcie się na miejscu,cztery na oglądnięcie tego co jest do oglądnięcia i jeden na powrót do Santiago.Dni zarezerwowane na podróż takie do końca stracone nie są, lot trwa niecałe dwie godziny, więc alboprzed albo po też można czymś ciekawszym się zająć.
@TikTak, strasznie lubię Twoje relacje
:) zwłaszcza styl narracji i spostrzeżenia. Jeśli mogłabym prosić - pisz trochę dłuższe teksty, żeby przyjemności było więcej
:)Pozdrawiam.
mógłbym napisać to samo co @pestycyda ale jako mężczyźnie chyba mi nie za bardzo wypadarelacja świetna, jak zawszete fakty o Nerudzie na stadionie to sprawdzone czy chilijskie legendy dla turystów?
:-)
Dzień Dobry. Gratuluję super podróży i wspaniałej relacji. Rozważam podobną destynację, tylko mam pewne wątpliwości i stąd moje pytanie: "czy ta wysokość ma negatywny wpływ na samopoczucie oraz czy drogi w Patagonii są bardzo urwiste i kręte?" Z góry dziękuję. Grzegorz
Drogi w Patagonii nie są ani trochę kręte lub urwiste.Najczęściej widok jest taki, jak na załączonych zdjęciach z Ruta Del Fin Del Mundo: droga prosta, aż po horyzont, wokół step.W parku narodowym, tak Torres del Paine jak i Los Glaciares trasa jest bardziej urozmaicona,często szutrowa.Jednak żadnych ekstremalnych urwisk, zwężeń albo zakrętasów, jak np. w niektórych miejscach w Norwegii - nie ma.Cały ruch drogowy jest w stu procentach uporządkowany, jak w Europie.Drogi pooznaczane, opisane, dobrze utrzymane.Jedyne utrudnienie w podróżowaniu - bardzo rzadko rozlokowane stacje benzynowe.Oczywiście - Patagonia jest wielka, więc piszę o miejscach, gdzie byłem, czyli takich dla przeciętnegoturysty.W Patagonii przebywamy na małej wysokości i o złym samopoczuciu z nią związanym raczej nie ma mowy.Problem dotyczy Atacamy.Gdy noclegi nie są położone na dużej wysokości, to jednak nie powinno się doświadczać żadnych większychprzykrości.Jeżeli zatem zamieszkasz w San Pedro (2400 m n.p.m.) a w ciągu dnia wybierzesz się na wycieczkę powyżej4 tys. nic Ci nie powinno dolegać.Wyzwaniem będzie natomiast wycieczka do Boliwii, w kierunku Uyuni.Duża wysokość plus samochód przez przez kilka dni podskakujący na bezdrożach może dać w kość.Więc jeżeli miałbyś taki plan - wcześniej zaaklimatyzuj się w San Pedro.Pomocny może być Diuramid (to nasza nazwa, za granicą: Diamox) - lekarz rodzinny może przepisać.Kiedy byliśmy w Peru, stopniowo przyzwyczajaliśmy się do wysokości.Jeden dzień lekkich nudności, problemy z zaśnięciem i to wszystko.Potem tylko obniżona wydolność fizyczna - łatwo o zadyszkę i podwyższone tętno.W Tybecie natomiast profilaktycznie nafaszerowaliśmy się Diuramidem - i zadziałało.Żadnych migren, nudności albo koszmarów sennych.PozdrawiamTomek
Fantastyczne zdjęcia
:) hah, byłam z chłopakiem też w tych miejscach w grudniu 2017, może gdzieś się minęliśmy
;) siedząc w pracy przy biurku ogromnie do tych miejsc tęsknię
Mozna bardzo tanio poleciec do Brazylii. Aby to bylo mozliwe musicie kliknac w ponizszy obrazek.
P.S. JEBAL WAS PIES. NIECH WAM SIE SAMOLOTY ROZPIERDOLA Z WAMI NA POKLADZIE !!! I NIECH WAS WSPIERDALAJA ROBALE KURWY I SZMATY !!! CHUJ WAM W DUPSKA SMIERDZACE ZJEBY GENETYCZNE. JESTESCIE KRZYWYMI CHUJAMI I ROZJEBANYMI KURWAMI !!!
TikTak - świetna relacja, przeczytałam jednym tchem, ubawiwszy się przy tym po pachy
:) masz super styl pisania, lekki, dowcipny. Będę w tych rejonach w sierpniu, tym bardziej wielkie dzięki za dużo informacji.
Ciekawe zdjęcia, ŚWIETNE teksty, super wyprawa!Po przeczytaniu i obejrzeniu tylko jedno w głowie: kiedy najszybciej mogę tam pojechać? W tym roku już zaplanowane, może przyszły...Dziękuję!
hej! ja też bardzo dzizękuję za relację! tak się składa, że w październiku mam zamiar zrobić bardzo podobną trasę i też w dwa tygodnie.Obecny plan zakłada dwa dni na aklimatyzację w Santiago de Chile (ewentualnie czekanie na bagaże
:lol: bo też mamy kilka przesiadek po drodze), dalej 4 dni na północy baza noclegowa w San Pedro de Atacama, i 5 dni na południu i jeden dzień w Santiago żeby odpocząć przed powrotem. Dziękuję za rady w relacji!
Bardo fajne zdjęcia! klimat Valparaiso nieprzeciętny, ale tam dość niebezpiecznie jest. Nam kobieta z hostelu zakreślała na mapie rejony gdzie zdecydowanie nie powinniśmy się zapuszczać
:)
Byłem w Valparaiso niecały miesiąc temu. Na wzgórzach nic się nie zmieniło. Na dole jest trochę mniej pewnie - zamieszki zrobiły swoje. Więcej aktualnych informacji i fotek wrzuciłem w relacji: transatlantykiem-do-buenos-aires-plus-cos-jeszcze,219,146511 - posty #108 i kolejne.
Jest jednak w Santiago coś, czego jeszcze nie miałem okazji nigdzie zobaczyć:
ULICE TEMATYCZNE.
A co w tym ma być nadzwyczajnego?
Weźmy, dajmy na to - Akihabarę w Tokio.
Tam każda ulica jest tematyczna - elektronika, elektronika, elektronika ...
Również i w Santiago temat niektórych ulic wydaje się banalny.
Może za to imponować skalą.
Przykładem niech posłuży ulica, nie pamiętam nazwy, w dzielnicy Bella Vista, biegnąca od prywatnego
uniwersytetu (okolica stacji metra Baquedano) w stronę St.Cristobal.
Przez blisko kilometr ciągną się nieprzerwanie instytucje zaspokajające podstawowe potrzeby licznych
w okolicy studentów.
Zatem: bary, puby, dyskoteki, jedna przy drugiej.
Wiekszość z nich, obliczona na kilkadziesiąt, kilkaset osób, jest pełna po brzegi, wypełzająca z niemieszczącymi się
w środku ludźmi i stolikami na chodnik i pobocze.
Wrzask, głośna muzyka też uciekają na zewnątrz, walczą ze sobą, tworząc kakofonię, która jak parasol
przykrywa całą, zatłoczoną ulicę - zmieniając ją w jeden wielki festyn.
Zatem jest ciekawie.
W ulicach tematycznych liczy się jednak coś innego: niebanalny temat i specjalizacja.
Pierwsze takie miejsce odkryliśmy całkiem niedaleko od Plaza De Armas:
Sklep przy sklepie, pierwszy, drugi, trzeci, dziesiąty - a w środku włóczka, włóczka i nic poza tym.
No, najwyżej druty lub szydełko do jej plątania.
Potrzebujesz zrobić zakupy do domu - chleb, mleko?, może masz ochotę coś zjeść?
Dobrze, ale sklepu trzeba szukać gdzie indziej.
Tutaj sprzedajemy wyłącznie włóczkę.
Myślałem, że może w Chile jakoś wyjątkowo lubią robić na drutach czapki, szaliki, sweterki i ciepłe
skarpety i stąd takie specjalne potraktowanie tego towaru.
Myślałem tak do momentu, gdy niedaleko Central Station trafiłem na inną ulicę tematyczną.
Tym razem wszystkie działające tu sklepy skupiły się na cewkach elektrycznych.
Znowu - wystawa za wystawą, drzwi w drzwi, przez kilkasem metrów - nic tylko cewki do rozmaitych urządzeń:
rozruszników samochodowych, pralek, pomp, klimatyzatorów itd. itp.
Duże, średnie, małe, nowe, używane.
Nie wierzę jednak, że przezwajanie cewek elektrycznych może stanowić rodzaj jakiegoś ogólnonarodowego hobby.
Widocznie handel działa tu w taki, dość specyficzny sposób.
Najładniejszym miejscem w Santiago, którego nie można ominąć okazał się park St.Lucia.
Wstęp jest teoretycznie wolny, jakkolwiek przy wejściach są ustawione stoliczki, przy których
odbywa się pozyskiwanie chętnych do sponsorowania różnych, szczytnych, jak zwykle w takich razach bywa celów.
Tak jak autochtoni nie zwracają specjalnie uwagi osoby przy takim stoliczku, tak osoby sprawiające wrażenie
cudzoziemców - tak.
Przy tej okazji, kolejny raz, bo mówili też o tym przygodnie spotkani przechodnie, zostaliśmy powiadomieni,
że aparat fotograficzny lepiej zdjąć z szyi.
Południowe wyjście z St.Lucia prowadzi na Avenida de Libertador Bernardo o'Higgins.
Nazwa jest przydługa i trudno ją zapamiętać ale opłaca się - kawałek za Uniwersytetem Katolickim zaczyna
się skupisko, połączonych w kilka hal i targowisk - sklepów z pamiątkami.
Jest wszystko: figurki pingwinów, takie jak Punta Arenas, miedziane wyroby, takie jak w Calamie,
andyjskie szopki - takie jak wszędzie, pamiątki z Atacamy i Wyspy Wielkanocnej.
Wszystko znacznie taniej i w większym wyborze niż w miejscach dla których zostały dedykowane.
W końcu mieliśmy pamiątki dla znajomych.
A tutaj ulica Lastarria.
Ładnie? Ładnie.
No i okolice Museo De Bellas Artes też warto odwiedzić.
A bellas artes trafiają się też i po drodze:
Ostatni dzień w Chile mieliśmy spędzić w Valparaiso.
Ponieważ Santiago, jak się nam wydawało, nie oglądnęliśmy zbyt dokładnie,
a o Valparaiso sami Chilijczycy z nadmiernym zachwytem nie mówili - popadliśmy
w otchłań zwątpienia w sensowność tego planu.
- Sex, drugs and rock'n'roll, stwierdził krótko Ernesto.
- A! I jeszcze brudno. I okraść mogą, dodał.
- Nie, nie. Valparaiso jest stanowczo przereklamowane, dobił nas do reszty.
Dekadencka atmosfera portowego miasta wydawała się nam jednak nadal trochę kusząca.
Dokonaliśmy tylko jednej korekty - zamiast drogiego aparatu fotograficznego zabraliśmy
aparat mniej drogi i pojechaliśmy oglądać Valparaiso.
Ponieważ to ostatni dzień w Chile, to też i ostatni odcinek relacji.
W związku z tym także ostatnia szansa, żeby w końcu napisać coś pożytecznego.
Dlatego będę się starał bardziej niż do tej pory.
Z Santiago w kierunku morza, opss... - oceanu, najporęczniej pojechać autobusem.
Nie jest prawdą, to co można przeczytać w necie, że do tego celu służy dworzec autobusowy
Pajaritos.
Owszem, tam też możemy załapać się na autobus, ale startuje on spod stacji metra Universidad de Santiago.
W to miejsce właśnie trzeba metrem podjechać, dworzec autokarów jest ze stacją zintegrowany i bez problemu
można go odnaleźć.
Jedyna trudność polega tu na uniknięciu pokusy ze strony licznie nas po drodze napastujących
sprzedawców, proponujących: "Valparaiso, sir, excellent excursion with guide, lunch and muchas
super attracciones, at a ver,very,very low price".
Trzeba znaleźć kasy napopularniejszego tu przewoźnika: Turbus, nie zważając na internetowe
informacje o cenach jego biletów.
Na kursy do Valparaiso obowiązuje tu permanentna promocja i za bilet w dwie strony zapłacimy
ułamek tego, co wynikałoby z podstawowego cennika, czyli równowartość jakiś 30.- PLN.
Bilet powrotny może mieć charakter otwarty, tj. wracasz kiedy chcesz ale wtedy przed wyjazdem
trzeba podejść do kasy, żeby dostać miejscówkę.
Może być też na określoną porę.
To nie stacja Universidad tylko Central, tutaj wsiadaliśmy do metra, ciesząc się choinką zwiastującą nadchodzące święta.
Prawda, że palma i choinka pasują do siebie?
Podróż trwa niecałe dwie godziny.
Autobus jest wygodny, można powiedzieć - luksusowy, u nas takich nie ma.
Przyjeżdżamy do Terminal Rodoviario Valparaiso, gdzie funkcjonuje porządna, wielojęzyczna informacja
turystyczna.
Za darmo dostaniemy tam mapkę miasta i powiedzą nam - co warto zobaczyć i jak tam dotrzeć.
W rejony turystyczne najszybciej jest podjechać metrem (faktycznie jest to kolejka naziemna).
Potrzebny jest jednak elektroniczny bilet, który można doładowywać na każdej stacji.
W wynalazek ten wyposażył nas Francisco, więc mieliśmy łatwo.
Alternatywą dla kolejki jest trolejbus - i do niego kieruje wszystkich turystów wspomniana
wcześniej informacja.
Valparaiso jest rozciągnięte na wielu wzgórzach, i ogólnie rzecz biorąc, zwiedzanie miasta polega
na wędrówce pomiędzy tymi wzgórzami.
Jeżeli poszperać w Internecie, chyba najwięcej zdjęć miasta pochodzi z Cerro Artilleria i wydawać się może,
że to zatem najbardziej atrakcyjne miejsce.
Kelner, u którego zasięgnęliśmy języka, stwierdził, że owszem, ładnie tam ale nie jakoś specjalnie.
Natomiast miejsce podobno trefne, położone w "złej dzielnicy" i że szkoda fatygi i zdrowia,
żeby tam specjalnie jechać.
Bez Cerro Artilleria zwiedzanie Valparaiso jest już bardzo łatwe:
Wystarczy podjechać w okolice stacji metra "Puerto", przyjrzeć się puerto właśnie, potem przez
Plaza Sotomayor dojść do Ascensor El Peral, wjechać windą na górę - i już jesteśmy na "Wzgórzach Valparaiso".
W naszym wypadku wyglądało to tak, że szukaliśmy, szukali ascensora, aż w końcu znaleźli.
Tyle tylko, że nie dolną a górną stację kolejki, więc nie było już gdzie wjeżdżać.
Wind jest więcej, na każde wzgórze.
Jeżeli jednak chcemy coś zobaczyć - nie ma rady, trzeba chodzić a nie jeździć.
Odległości są nieduże, różnice poziomów, jak na miasto, znaczne, ale bez przesady.
W zamian dostajemy galerię sztuki na wolnym powietrzu.
Wyłącznie duże formaty.
Naszych graficiarzy powinno się tu przywozić na reedukację - jeżeli już muszą smarować ściany, niech to
przynajmniej robią ładnie.
Od południa starówkę Valparaiso okrąża Avenida Alemania.
Droga pnie się stopniowo ku górze a jej przedłużenie prowadzi do domu-muzeum Pabla Nerudy.
Kiedy już wszystkie wzgórza okupowane przez turystów zdążymy obskoczyć - warto się na taką rundę wybrać.
Tutaj też ciekawych graffiti nie brakuje, widoki na port i morze są chyba najładniejsze a ludzi zdecydowanie mniej.
Od domu Nerudy prowadzi droga stromo opadająca ku morzu.
Miejscami wiedzie przez malownicze, choć nie jestem pewien, czy do końca bezpieczne zaułki.
Nie wydaje mi się jednak, żeby za dnia rzeczywiście trzeba się czegokolwiek obawiać.
Droga zaprowadzi w okolice stacji Bellavista, skąd wystarczy przejechać tylko dwa przystanki, żeby dotrzeć
to terminala autobusowego (stacja Baron).
Dwa tygodnie w Chile trwały i trwały.
Ciągle nowe miejsca a wraz z nimi wrażenia - rozciągały czas.
Nagle, wieczorem, po powrocie z Valparaiso połapaliśmy się, że to byłoby na tyle.
Koniec - i już.
Na pocieszenie poszliśmy do miasta, na Empanados ze straganu na ulicy.
Jeżeli komuś też zdarzyłoby się, że wycieczka po Chile mu się skończyła -
empanados na pocieszenie bardzo się nadają.
==========================================
Koniec relacji.
Dziękuję za zaglądanie tu, a szczególnie za komentarze.
Pozdrawiam
Tomek