Droga za sercem wielki hałas Szukam twego serca Gdzie jesteś ty, nie kochasz Zimno mi
"Róże i fiołki zbieram i przechowuję nasypię na drogę nogi do ciebie dużo rzucam wprost kolory tęczy ty masz bierzesz kocham kocham ślicznie"
Dziękuję!
:oops: Teraz jestem już pewien, że moim powołaniem jest tłumaczenie hiszpańskojęzycznej poezji.
:roll:
Z tą frekwencją na stadionie chyba prawda. Byliśmy później w Valparaiso w domu Nerudy. Są tam różne pamiątki, między innymi zdjęcia ze spotkań z ludźmi. Faktycznie - tłumy.
Wokół San Pedro jest jeszcze niemało innych miejsc, gdzie warto się wybrać. Całkiem blisko i trochę dalej - za granicą Boliwijską. Kiedy pytaliśmy chilijskich przewodników o Laguna Verde i Laguna Blanca z radosną miną oznajmiali, że ich jeziorka, które mogliśmy już pooglądać, wcale nie są gorsze a nawet pod pewnymi względami ciekawsze. Natomiast zapytani o Laguna Colorada - robili się smutni. - No tak, Laguna Colorada jest wyjątkowa, u nas takiej nie ma.
Wycieczkę do matecznika flamingów można odbyć w jeden dzień. Musieliśmy walczyć z pokusą, jak Chile to Chile a nie Boliwia. W rozterkach duchowych pomógł jednak organizator tych wycieczek, stwierdzając, że bardzo chętnie przyjmie od nas zapłatę, ale czy wyjazd dojdzie do skutku czy nie, to się okaże dopiero jutro rano. Pomimo, że wspaniałomyślnie obiecywał, że w razie niepowodzenia odda pieniądze, rano pojechaliśmy nie do Boliwii tylko do Calamy.
Samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom, za to kilkanaście kilometrów za jego granicami jest coś wyjątkowego - Chuquicamata. Chilijczycy sami, zdaje się, do końca nie wiedzą co to słowo "chuqucamata" ma znaczyć. Ponad sto lat temu ktoś tak nazwał powstającą tu kopalnię miedzi - i już zostało.
Przez ten czas ludzie zdążyli wykopać w ziemi dół głęboki na półtora kilometra. Nadal, bez przerwy, gigantyczne ciężarówki, jak pracowite mrówki, krążą z góry na dół, z dołu do góry, wywożąc rudę, więc za chwilę będzie jeszcze głębiej. Ale i tak już teraz to największy dół na świecie z którego wydobywa się rudę miedzi.
Dzisiaj Chuqucamata należy do państwa. Pewnie nie miniemy się bardzo z prawdą, jeżeli będziemy sądzili, że nacjonalizacja bardzo dochodowej kopalni w jakiś sposób wpłynęła na relacje Chile z innymi krajami: Administracja USA czym prędzej uznała rząd Salvatore Allende za wyjątkowo niedemokratyczny, antyludzki i ogólnie paskudny. Nie mniej jednak Pinochet już upaństwowionej kopalni też amerykanom już nie oddał.
Obecnie zarządza nią państwowy koncern Codelco.
Kopalnię można zobaczyć z bliska. Zwiedzanie organizuje Codelco. Jeżeli jednak mamy ochotę na taką wycieczkę, musimy wcześniej zarejestrować się, korzystając z ich witryny. Za fatygę nie musimy nic płacić, ewentualne dobrowolne datki na rzecz dzieci górników można zostawić po powrocie z kopalni.
Dla chętnych do zwiedzania Codelco zbudowało porządną Oficina De Visitas i zatrudniło panie, które zajmują się organizacją i pilnują, żeby wszystko odbyło się jak należy.
Każdy uczestnik wycieczki dostaje odblaskowy uniform i kask a przewodnik dość skrupulatnie pilnuje, żeby każdy miał go na głowie.
Na wyjazd trzeba wystroić się w długie spodnie i długi rękaw: w wydobywanym piachu jest nie tylko miedź ale prawie cała Tablica Mendelejewa, w tym trujący arsen i pierwiastki radioaktywne, więc nie jest dobrze, aby pył, którego wszędzie pełno - osiadł na skórze.
Na miejsce jedzie się jednym z autobusów do przewozu pracowników a po drodze jest miasteczko górnicze. Kilkanaście lat temu wszyscy jego mieszkańcy hurtowo zostali przeniesieni do Calamy. Hałdy z kopalni stopniowo zaczęły wpychać się w ulice a poziom zanieczyszczeń przekroczył wszelkie możliwe granice przyzwoitości - i dłużej już się mieszkać nie dało. Zostało takie "miasto duchów":
Na wstępie dostajemy porządny wykład z historii kopalni a potem na temat technologii produkcji miedzi.
Kopalnię ogląda się z platformy zrobionej specjalnie dla gości. Bardzo pilnują, żeby za bardzo z niej nie schodzić, bo wkoło rzeczywiście jest spory ruch i o wypadek łatwo. Ciężarówki wielkości domu krążą tam i z powrotem. Oprócz wywrotek, wielkie cysterny z paliwem, takie przenośne stacje benzynowe.
Pytałem przewodnika, jak wygląda praca kierowcy takiego pojazdu: Dziennie wykonuje on do pięciu kursów od dna wyrobiska do góry. Tak pracuje przez tydzień, potem kolejnych siedem dni odpoczywa poza kopalnią. Praca ta uznawana jest za bardzo ciężką.Na wypadek, gdyby znalazł się ktoś, kto nie stracił resztek nadziei, że znajdzie w tej relacji jakieś przydatne, praktyczne informacje, chciałem dodać, że wycieczka do Chuquicamaty rozpoczyna się o 13.00 i zajmuje w sumie nieco ponad dwie godziny.
W związku z tym dość trudno racjonalnie zagospodarować dzień, to znaczy - pozostały czas. Kopalnię połączyliśmy z porannym przejazdem z San Pedro i popołudniowym włóczeniem się po Calamie. Miasto nie ma do zaoferowania jakichś specjalnych atrakcji ale posiada swój południowoamerykański koloryt, duży deptak z setkami sklepów i sklepików w centrum i bary z peruwiańskim jedzeniem.
Tak, jak u nas ceni się kuchnię włoską, są włoskie restauracje i prawie każdy zna przynajmniej jeszcze jedną, poza pizzą, typowo włoską potrawę, tak w Chile szczególną estymą cieszy się kuchnia peruwiańska. O ile Peruwiańczyków traktuje się tu trochę jak ubogich krewnych (jest duża imigracja zarobkowa), ich kraj, jako - jakby gorszy (Chile kiedyś dokopało Peru w co najmniej dwóch wojnach), to prawie każdy Chilijczyk stwierdzi, że: peruwiańskie żarcie jest najlepsze.
Zamiast poszukiwań kulinarnych doznań można jednak spróbować zdążyć na wieczorny samolot do Santiago. Nie podjęliśmy tego wyzwania i, niestety, w zasadniczy sposób wpłynęło to bardzo negatywnie na koszty całego wyjazdu do Chile:
Samolot był zatem na drugi dzień po południu a przed południem poszliśmy znów na deptak handlowy. - Wiesz co?, stwierdziła Ela, - Tutaj są całkiem inne sieciówki z ciuchami niż gdzie indziej, ciekawa jestem, jak to tu działa.
Weszliśmy do galerii i zaczęło się.
Początek był bardzo optymistyczny: - Eeeee, nie, nie, zupełnie inne te łachy, takie jakieś. - To stroje ludowe czy co? - Kto by w tym chodził??!!
Ale potem było już tylko gorzej:
- O, ale ta bluzeczka to super! - A jaka oryginalna! - Ale zobacz, jaka TANIA. U nas raz, że takich nie ma a dwa, to gdyby były to cena co najmniej razy dwa.
Druga bluzeczka też była bardzo ładna. I trzecia, tym razem dla Asi, również wyjątkowej urody. Podobnie jak spódniczka, pasek do tej spódniczki i już nie pamiętam, na swoje szczęście, co jeszcze.
Jakimś cudem udało się to wszystko do bagażu jednak upchnąć. Późnym popołudniem byliśmy w Santiago, w tym samym, co poprzednio hotelu przy lotnisku. A kolejnego dnia, dzięki pobudce o 3.00, zanim słońce na dobre wzeszło, mogliśmy się przywitać z lotniskiem w Punta Arenas.
Wracając do informacji praktycznych. Jeżeli podróżujecie z: * żoną * córką * narzeczoną * koleżanką UNIKAJCIE PASAŻU HANDLOWEGO W CALAMIE JAK OGNIA!O ile do podróży po Atakamie najlepiej wykorzystać lokalne biura podróży z San Pedro, to, wszystko na to zdawało się wskazywać, żeby zwiedzać Patagonię: trzeba sobie wypożyczyć samochód.
Wypożyczalnie aut działają tu wg typowych reguł. Latem samochód 4x4 koniecznie potrzebny nie jest, jak jest w zimie - nie wiem. Jedyną odmianą w dziedzinie motoryzacji jest tutejsza specjalność: URYWANIE DRZWI.
Widać było wyraźnie, że nasze autko, choć całkiem młode, też ma już na koncie przynajmniej jedną nieprzyjemną przygodę z urywaniem. Pan z wypożyczalni, zanim oddał nam kluczyki, bardzo skrupulatnie i dwa razy pokazywał jak wsiadać i wysiadać z samochodu, żeby drzwi zostały na swoim miejscu:)
Chodzi o to, że w Patagonii WIEEEEJEEEE. Ciągle, mocno i bez przerwy, chyba... Jeżeli zapomnimy się i będziemy wyskakiwali z samochodu z nadmiernym rozmachem, to w przypadku wysiadania "pod wiatr": zaliczymy guza albo przytrzaśnięte palce. W wersji "z wiatrem": drzwi auta wyłamią się.
W praktyce wcale tak strasznie nie było ale może mieliśmy szczęście do ładniejszej pogody.
Pomiędzy Punta Arenas a Puerto Natales, gdzie mieliśmy wykupiony nocleg, stacji benzynowych nie ma, droga jest równa, pusta i PROSTA.
I zgodnie z obietnicą: wieje.
Nic zatem dziwnego, że las patagoński jest cokolwiek potargany i przypomina fryzurę naszego pieska systemu długowłosy kundel, gdy temu uda się wyrwać na wolność i znaleźć przy tym jakieś fascynujące chaszcze.
Z powodu wietrznego klimatu większość elewacji domów jest pokryta blachą. Nasza kwatera również.
Hostal Kaluve zarezerwowaliśmy przez booking.pl i gdyby ktoś do Patagonii jechał - szczerze mu to miejsce polecam. Wszystko co trzeba było, śniadania w porządku, jadalnio-świetlica przyjemna, ale dom jak dom. Za to gospodarz - wyjątkowy. Bardzo uczynny, pomocny w sprawach organizacyjno-gospodarczych i towarzyski.
W końcu miałem okazję porozmawiać z Chilijczykiem o tym co mnie w Chile zainteresowało. A od ostatnich dwóch najbardziej intrygował mnie: Teleton. Patrzysz na gazety w kiosku, żadna nie ośmieli się pokazać bez napisu "Teleton" na pierwszej stronie. Włączasz pierwszy, drugi, trzeci kanał w telewizji a tu: "Teleton". W radiu: "Teleton", na bilbordach - "Teleton".
Pedro z dumą oświadczył, że to jest taka ich ogólnonarodowa akcja zbierania funduszy dla osób dotkniętych przez los chorobą albo kalectwem. W kweście uczestniczą wszyscy, starzy i młodzi, szkoły, urzędy, przedsiębiorstwa. Nie ma chyba nikogo, kto nie chciałby wziąć w tym udziału a w ten weekend jest właśnie doroczny finał całego przedsięwzięcia. Z tej okazji telewizja publiczna na wszystkich kanałach transmituje super koncert z udziałem wszystkich największych gwiazd chilijskiej estrady, gdzie występy są przeplatane krótkimi historiami osób, którym Teleton pomógł.
Przez ekran przewinęła się tutejsza para prezydencka, członkowie rządu ale też i opozycji. Ponieważ zbliżały się wybory prezydenckie, trwała dość ostra debata pomiędzy aplikantami do stanowiska. W sprawie "Teletonu" byli jednak niepodzieleni i zgodnie wspierali akcję.
Pedro wyraźnie się ucieszył, że my też mamy coś takiego. - Grand Orchestra ? Wszyscy Polacy to w takim razie muzycy, żartował sobie.
Tak, tak, ucieszyłem się. TAK ?????? Zrobiło mi się wstyd, nie opowiedziałem Pedro o naszej telewizji, ani wypowiedziach posłów z partii rządzącej.
Spacer wzdłuż nabrzeża i ulicami miasteczka zajął nam całe popołudnie i wieczór. W sumie to dobrych kilka kilometrów. Pod koniec dnia znowu zdarzyła się okazja do jeszcze pełniejszego rozwinięcia talentów lingwistycznych. Bar, do którego trafiliśmy późnym wieczorem miał swój klimat ale, jak zwykle - po angielsku nie dało się rozmawiać. Na dodatek, jak na złość, prawie wszystkie dania miały bardzo długie i skomplikowane nazwy wypisane kredą na tablicy przy drzwiach, a papierowego menu, w którym można by pokazać palcem co się chce - nie było. Jeden z napisów udało mi się jednak zapamiętać i gdy kelnerka podeszła - zamówiłem: "pichanga". Popatrzyła na mnie zdziwiona, parsknęła śmiechem i poszła sobie. Wróciła po chwili ze smartfonem. Na ekranie widniał przetłumaczony przez Google tekst: "Czy jesteś bardzo głodny?!" Skinąłem, że jestem, w końcu coś mi się należy, od południa nie jadłem. Po kwadransie dostałem górę mięsa pomieszanego z frytkami, warzywami, grzybami w ilości w sam raz dla drużyny skautów.
Pedro z hostelu też się ze mnie śmiał. Powiedział, że pichangę zamawia wspólnie grupa znajomych do piwa, na przykład.
Na przełomie listopada i grudnia, w Puerto Natales całkiem ciemno robi się dopiero przed jedenastą.
No i stało się.
Następnego ranka zdradziliśmy Chile i pojechaliśmy do Argentyny. Na szczęście - tylko na jeden dzień. Park narodowy Los Glaciares przylega jednym końcem do Torres Del Paine, więc, gdyby nie granica polityczna - byłby to pewnie jeden kompleks przyrodniczy.
Może wtedy i za bilet płaciłoby się raz?
Wygląda na to, że granica argentyńsko-chilijska jest granicą przyjaźni ale też przyjaźni bez nadmiernej przesady. Codziennie odbywają się tu typowe dla takich miejsc rozgrywki, gdzie jedna z drużyn chce przerzucić za umowną linię różne, zgromadzone wcześniej fanty a druga - próbuje ją powstrzymać. Potem zamieniają się rolami, potem znów zamiana - i tak w koło macieju, do północy, gdy jest ogłaszany remis i wszyscy idą odpocząć a opuszczone szlabany pilnują, żeby jakiś nadgorliwiec w odpoczynku nie przeszkadzał.
W związku z tym, zorganizowanie sobie wycieczki w celu obejrzenia lodowca Perito Moreno, oddalonego od owej granicy o mniej więcej 350km wymaga odrobiny zmagań z oporem materii: Nieprzesadzona przyjaźń sprawia, że biuro podróży, które chce z Chile przetransportować swoich turystów do Argentyny, albo, na odwrót, z Argentyny do Chile - musi kilka dni wcześniej zgłosić swój udział we wspomnianych rozgrywkach. Tymczasem - biuro nie wie, czy zbierze dostateczną ilość chętnych i do zawodów nie przystępuje.
W sezonie (Chilijczycy mają wakacje w lutym) - pewnie oferta rozrywkowa jest lepsza. Przed jego rozpoczęciem, zwłaszcza gdy szukać z dnia na dzień, sprawa gotowej wycieczki do Perito Moreno wygląda gorzej.
- Eeee, nie takie rzeczy się organizowało, jak było trzeba - stwierdził Pedro. Potem zadzwonił do Alberto, który po drugiej stronie granicy ma podobny turystyczny biznes. Na drugi dzień rano, nie tak bardzo rano, bo granicę otwierają dopiero o siódmej, Alberto zabrał nas do Argentyny.
- Pamiętajcie tylko, jak się będą was pytać na granicy, że nie jedziecie w żadną turystykę tylko do kolegi z diesoczionoviembre. - Nie, nie, nie Pedro, dzisiaj jest diesnuevonoviembre, stwierdziliśmy z całą pewnością. - Ale ja nie mówię, że dzisiaj jest 29 listopada, tylko, że kolega jest z 28 listopada.
I rzeczywiście, miał rację, byliśmy tam godzinę później.
Całkiem normalne i sympatyczne miasteczko, ma nawet górę na której jest park, a w nim miejsce po podglądania kondorów. Nazwa tylko dziwna: 28listopada. Czasoprzestrzeń?
Zaraz za szlabanem, po argentyńskiej stronie, gdyby ktoś miał wątpliwości, może przeczytać zapewnienie:
To chyba odniesienie do wojny z 1982. Była ona spowodowana faktem, że Argentyńczycy mieli Malwiny a Brytyjczycy - Falklandy. Pechowo, niestety, w okolicy panował niedobór wysp - i tak się stało, że jedni i drudzy myśleli dokładnie o tych samych kawałkach lądu na oceanie.
Wojna była przepiękna! Ileż bohaterstwa i oddania dla Ojczyzny!
Młodych Argentyńczyków zginęło ponad siedmiuset a młodych Brytyjczyków około trzystu. Byłby remis, gdyby nie to, że angielski atomowy okręt podwodny zatopił znienacka, poza strefą działań wojennych, niczego się nie spodziewający, argentyński statek - zdobywając za jednym zamachem 400 punktów. Nie wiem jak punktują w tej konkurencji wdowy i sieroty, nie wiem też, czy ktoś je policzył.
Co by nie było - ofiara bohaterów nie poszła na marne. Wprawdzie po zakończeniu wojny status wysp nie zmienił się ani o jotę w stosunku do sytuacji sprzed konfliktu, ale za to: * Bardzo wzrosło poparcie dla argentyńskiego rządu i Argentyńczycy zamiast demonstrować przeciw problemom ekonomicznym zaczęli organizować manifestacje patriotyczne, * Bardzo wzrosło poparcie dla brytyjskiego rządu i Brytyjczycy zamiast demonstrować przeciw problemom ekonomicznym zaczęli organizować manifestacje patriotyczne, * Bardzo poszły w górę akcje firmy Exocet. Okazało się, że rakiety, które robi ta firma są fajne. Strzelali nimi Argentyńczycy. Taka mała rakieta trafiała w duży okręt i było po okręcie. Brytyjczycy stracili siedem jednostek. Czy może być lepsza reklama?
Przepraszam, że tyle o tym piszę, bo zastanowiła mnie świeża farba na wspomnianej tablicy... Ostatnio w okolicy Malwin / Falklandów odkryli duże złoża ropy... Podobno porównywalne z tymi w Katarze...
Podróż w stronę El Calafate była długa, ale nie do końca nurząca. Szczególnie, już pod koniec drogi, Lago Argentino robi wrażenie swoim niebywałym kolorem.
A sam Perito Moreno jest wart całodniowej wycieczki. Szlak wokół lodowca jest całkiem długi, ma kilka ścieżek i bez problemu da się tu zagospodarować kilka godzin. Ponieważ mieliśmy przed sobą trochę drogi powrotnej, konieczne było samoograniczenie w tym zakresie, niestety. Platformy obserwacyjne są dość blisko zwałów lodu. Co chwilę rozlega się grzmot, bardzo podobny do burzy, gdy gdzieś, nie widać gdzie, lód pęka. Widać za to, jak raz po raz od czoła Perito Moreno odrywają się całe, kilkunastometrowe ściany i z pluskiem walą się do wody. Z tego powodu statki wycieczkowe aż tak bardzo blisko do lodowca nie podpływają.
Jeżeli mowa o kulturze Chile - szału jak w Peru czy Boliwii - nie ma.Tradycje andyjskie przebijają się trochę przez europejskie z pochodzenia zwyczaje,ale w sposób bardzo zorganizowany i uporządkowany.Taka mieszanka radosnego bałaganu Aimara i ordungu zaprowadzonego przez dziewiętnastowiecznychimigrantów z Niemiec.Dlatego do Chile jedzie się przede wszystkim aby podziwiać przyrodę.Główne must-see atrakcje to Atacama i parki narodowe Patagonii.Jeżeli wygospodarować trochę więcej czasu i znacznie więcej pieniędzy -można polecieć na Rapa Nui.Na Wyspie Wielkanocnej nie byliśmy. Wydawało nam się, że koszty i fatyga z tym związane są duże w stosunku do tego, co można zobaczyć.Jak jest na prawdę - nie wiem. Bez wątpienia - w Chile jest znacznie więcej atrakcji przyrodniczych.Ernesto, na przykład, twierdził, że zdecydowanie najładniejszy wulkan jest niedaleko jego domu,gdzieś w połowie drogi między Santiago a Punta Arenas.I strasznie ubolewał, że skoro tyle trudu na podróż z Europy podjęliśmy, to wielka szkoda ten widok stracić.Na szczęście miał w komórce fotki.Faktycznie, takiego ładnego wulkanu jeszcze nie widziałem, nawet Fuji San mogłoby się schować.Obie atrakcje, to znaczy Atacama i Patagonia, są rozlokowane złośliwie: Atacama całkiem na północy, Patagonia - na południu a pomiędzy nimi jakieś 9 tys. km i lotnisko przesiadkowe po środku, w Santiago.W związku z tym o autobusach dalekobieżnych trzeba raczej zapomnieć i skupić się na pozyskaniu niedrogichbiletów lotniczych na liniach krajowych.Informacje o tym, że linie SKY AIRLINE są zdecydowanie tańsze od LATAM są całkowicie przesadzone.Natomiast serwis internetowy LATAM działa sprawniej a oferta lotów jest wystawiona z większym wyprzedzeniem.Jedyna trudność - trzeba KONIECZNIE skorzystać z hiszpańskiej wersji strony. Jeżeli przestawimy się na angielski, zmieni się nie tylko język ale także ceny i dostępność ofert promocyjnych.Pisałem do ich biura sprzedaży, czy nie oznacza to ograniczeń dla cudzoziemców.Odpowiedzieli, że nie, że bez względu na to skąd pochodzę mogę sobie wybrać: tańszy bilet po hiszpańsku albodroższy po angielsku.Pewnie chodzi im o propagowanie nauki języków obcych.Za cztery przeloty: Santiago - Calama -Punta Arenas - Santiago z bagażem dodatkowym płaciliśmy1000 PLN/os. mniej więcej.
Nawet nie trochę tylko razy dwa,
;) 9 tys. musiałby przejechać nasz autobus.====================================Chile jest krajem zamożnym.Nikt z jakąś specjalną determinacją o klientów nie zabiega.Czy taksówka, sklep z pamiątkami czy agencja turystyczna, działa to na zasadzie:chcesz to bierz, nie chcesz albo masz jakieś nietypowe potrzeby - to trudno, specjalnienam na tobie nie zależy.Waluta, pesos, liczona jest w tysiącach.Na własny użytek można przyjąć, że 1 tys. CLP = 6 PLN albo 1 USD = 6 tys. CLPTen drugi przelicznik jest stosowany w praktyce prawie wszędzie tam, gdzie godzą sięprzyjąć dolary zamiast lokalnej waluty.W rzeczywistości bankowy kurs wymiany to: 1 USD = 6.3-6.4 CLP, więc warto wstąpić do bankualbo kantoru i wyposażyć się w pesos hurtowo. Pod żadnym pozorem nie należy wymieniać pieniędzy przygodnie, na ulicy.Tak przynajmniej twierdzili poznani ludzie: współpasażerka z samolotu, taksówkarz wspominającytęsknie "polska kielbasa" ze sklepiku który był i nie wiedzieć czemu zniknął z dnia na dzień czy w końcuwłaściciel hostelu.Podobno jest dużo ordynarnie, na kserokopiarce fałszowanych banknotów i przyjezdnych łatwo nabrać.Kiedy to wszystko już wiemy - można wysiąść z samolotu i postawić nogi na chilijskiej ziemi.Wylądowaliśmy w Santiago przed południem. My tak, nasza walizka - nie, więc trochę to potrwało, zanim dotarliśmy do hotelu.Na początek wybraliśmy Atacamę.Przed dalszą podróżą dobrze jest chyba odpocząć i przenocować w Santiago.W sumie takie rozwiązanie narzuca przede wszystkim rozkład lotów do Calamy.Do wyboru jest hotel przy lotnisku, z transferem kosztuje ok. 300 PLN za dwie osoby, śniadanie w cenie.W mieście jest taniej ale trzeba z kolei zapłacić za taksówkę, w jedną stronę 15-20 tys. CLP czyli jakieś100 PLN albo tłuc się autobusem a potem metrem.Metro w godzinach szczytu jest bardziej zatłoczone niż w Tokio.Z kolei korki na ulicach też potrafią wydłużyć jazdę nawet do dwóch godzin.Mówiąc krótko: przy krótkiej przesiadce lotniczej w Santiago polecam nocleg przy lotnisku.Na Atacamę potrzeba co najmniej 6 dni: jeden na transfer z Santiago i ogarnięcie się na miejscu,cztery na oglądnięcie tego co jest do oglądnięcia i jeden na powrót do Santiago.Dni zarezerwowane na podróż takie do końca stracone nie są, lot trwa niecałe dwie godziny, więc alboprzed albo po też można czymś ciekawszym się zająć.
@TikTak, strasznie lubię Twoje relacje
:) zwłaszcza styl narracji i spostrzeżenia. Jeśli mogłabym prosić - pisz trochę dłuższe teksty, żeby przyjemności było więcej
:)Pozdrawiam.
mógłbym napisać to samo co @pestycyda ale jako mężczyźnie chyba mi nie za bardzo wypadarelacja świetna, jak zawszete fakty o Nerudzie na stadionie to sprawdzone czy chilijskie legendy dla turystów?
:-)
Dzień Dobry. Gratuluję super podróży i wspaniałej relacji. Rozważam podobną destynację, tylko mam pewne wątpliwości i stąd moje pytanie: "czy ta wysokość ma negatywny wpływ na samopoczucie oraz czy drogi w Patagonii są bardzo urwiste i kręte?" Z góry dziękuję. Grzegorz
Drogi w Patagonii nie są ani trochę kręte lub urwiste.Najczęściej widok jest taki, jak na załączonych zdjęciach z Ruta Del Fin Del Mundo: droga prosta, aż po horyzont, wokół step.W parku narodowym, tak Torres del Paine jak i Los Glaciares trasa jest bardziej urozmaicona,często szutrowa.Jednak żadnych ekstremalnych urwisk, zwężeń albo zakrętasów, jak np. w niektórych miejscach w Norwegii - nie ma.Cały ruch drogowy jest w stu procentach uporządkowany, jak w Europie.Drogi pooznaczane, opisane, dobrze utrzymane.Jedyne utrudnienie w podróżowaniu - bardzo rzadko rozlokowane stacje benzynowe.Oczywiście - Patagonia jest wielka, więc piszę o miejscach, gdzie byłem, czyli takich dla przeciętnegoturysty.W Patagonii przebywamy na małej wysokości i o złym samopoczuciu z nią związanym raczej nie ma mowy.Problem dotyczy Atacamy.Gdy noclegi nie są położone na dużej wysokości, to jednak nie powinno się doświadczać żadnych większychprzykrości.Jeżeli zatem zamieszkasz w San Pedro (2400 m n.p.m.) a w ciągu dnia wybierzesz się na wycieczkę powyżej4 tys. nic Ci nie powinno dolegać.Wyzwaniem będzie natomiast wycieczka do Boliwii, w kierunku Uyuni.Duża wysokość plus samochód przez przez kilka dni podskakujący na bezdrożach może dać w kość.Więc jeżeli miałbyś taki plan - wcześniej zaaklimatyzuj się w San Pedro.Pomocny może być Diuramid (to nasza nazwa, za granicą: Diamox) - lekarz rodzinny może przepisać.Kiedy byliśmy w Peru, stopniowo przyzwyczajaliśmy się do wysokości.Jeden dzień lekkich nudności, problemy z zaśnięciem i to wszystko.Potem tylko obniżona wydolność fizyczna - łatwo o zadyszkę i podwyższone tętno.W Tybecie natomiast profilaktycznie nafaszerowaliśmy się Diuramidem - i zadziałało.Żadnych migren, nudności albo koszmarów sennych.PozdrawiamTomek
Fantastyczne zdjęcia
:) hah, byłam z chłopakiem też w tych miejscach w grudniu 2017, może gdzieś się minęliśmy
;) siedząc w pracy przy biurku ogromnie do tych miejsc tęsknię
Mozna bardzo tanio poleciec do Brazylii. Aby to bylo mozliwe musicie kliknac w ponizszy obrazek.
P.S. JEBAL WAS PIES. NIECH WAM SIE SAMOLOTY ROZPIERDOLA Z WAMI NA POKLADZIE !!! I NIECH WAS WSPIERDALAJA ROBALE KURWY I SZMATY !!! CHUJ WAM W DUPSKA SMIERDZACE ZJEBY GENETYCZNE. JESTESCIE KRZYWYMI CHUJAMI I ROZJEBANYMI KURWAMI !!!
TikTak - świetna relacja, przeczytałam jednym tchem, ubawiwszy się przy tym po pachy
:) masz super styl pisania, lekki, dowcipny. Będę w tych rejonach w sierpniu, tym bardziej wielkie dzięki za dużo informacji.
Ciekawe zdjęcia, ŚWIETNE teksty, super wyprawa!Po przeczytaniu i obejrzeniu tylko jedno w głowie: kiedy najszybciej mogę tam pojechać? W tym roku już zaplanowane, może przyszły...Dziękuję!
hej! ja też bardzo dzizękuję za relację! tak się składa, że w październiku mam zamiar zrobić bardzo podobną trasę i też w dwa tygodnie.Obecny plan zakłada dwa dni na aklimatyzację w Santiago de Chile (ewentualnie czekanie na bagaże
:lol: bo też mamy kilka przesiadek po drodze), dalej 4 dni na północy baza noclegowa w San Pedro de Atacama, i 5 dni na południu i jeden dzień w Santiago żeby odpocząć przed powrotem. Dziękuję za rady w relacji!
Bardo fajne zdjęcia! klimat Valparaiso nieprzeciętny, ale tam dość niebezpiecznie jest. Nam kobieta z hostelu zakreślała na mapie rejony gdzie zdecydowanie nie powinniśmy się zapuszczać
:)
Byłem w Valparaiso niecały miesiąc temu. Na wzgórzach nic się nie zmieniło. Na dole jest trochę mniej pewnie - zamieszki zrobiły swoje. Więcej aktualnych informacji i fotek wrzuciłem w relacji: transatlantykiem-do-buenos-aires-plus-cos-jeszcze,219,146511 - posty #108 i kolejne.
Droga za sercem wielki hałas
Szukam twego serca
Gdzie jesteś ty, nie kochasz
Zimno mi
"Róże i fiołki zbieram i przechowuję
nasypię na drogę nogi do ciebie
dużo rzucam wprost
kolory tęczy ty masz bierzesz
kocham kocham ślicznie"
Dziękuję! :oops:
Teraz jestem już pewien, że moim powołaniem jest tłumaczenie hiszpańskojęzycznej poezji. :roll:
Z tą frekwencją na stadionie chyba prawda.
Byliśmy później w Valparaiso w domu Nerudy.
Są tam różne pamiątki, między innymi zdjęcia ze spotkań z ludźmi.
Faktycznie - tłumy.
==================================================
Wokół San Pedro jest jeszcze niemało innych miejsc, gdzie warto się wybrać.
Całkiem blisko i trochę dalej - za granicą Boliwijską.
Kiedy pytaliśmy chilijskich przewodników o Laguna Verde i Laguna Blanca z radosną miną
oznajmiali, że ich jeziorka, które mogliśmy już pooglądać, wcale nie są gorsze a nawet pod pewnymi
względami ciekawsze.
Natomiast zapytani o Laguna Colorada - robili się smutni.
- No tak, Laguna Colorada jest wyjątkowa, u nas takiej nie ma.
Wycieczkę do matecznika flamingów można odbyć w jeden dzień.
Musieliśmy walczyć z pokusą, jak Chile to Chile a nie Boliwia.
W rozterkach duchowych pomógł jednak organizator tych wycieczek, stwierdzając, że bardzo chętnie
przyjmie od nas zapłatę, ale czy wyjazd dojdzie do skutku czy nie, to się okaże dopiero jutro rano.
Pomimo, że wspaniałomyślnie obiecywał, że w razie niepowodzenia odda pieniądze, rano pojechaliśmy
nie do Boliwii tylko do Calamy.
Samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom, za to kilkanaście kilometrów za jego granicami
jest coś wyjątkowego - Chuquicamata.
Chilijczycy sami, zdaje się, do końca nie wiedzą co to słowo "chuqucamata" ma znaczyć.
Ponad sto lat temu ktoś tak nazwał powstającą tu kopalnię miedzi - i już zostało.
Przez ten czas ludzie zdążyli wykopać w ziemi dół głęboki na półtora kilometra.
Nadal, bez przerwy, gigantyczne ciężarówki, jak pracowite mrówki, krążą z góry na dół, z dołu do góry,
wywożąc rudę, więc za chwilę będzie jeszcze głębiej.
Ale i tak już teraz to największy dół na świecie z którego wydobywa się rudę miedzi.
Dzisiaj Chuqucamata należy do państwa.
Pewnie nie miniemy się bardzo z prawdą, jeżeli będziemy sądzili, że nacjonalizacja bardzo dochodowej
kopalni w jakiś sposób wpłynęła na relacje Chile z innymi krajami:
Administracja USA czym prędzej uznała rząd Salvatore Allende za wyjątkowo niedemokratyczny,
antyludzki i ogólnie paskudny.
Nie mniej jednak Pinochet już upaństwowionej kopalni też amerykanom już nie oddał.
Obecnie zarządza nią państwowy koncern Codelco.
Kopalnię można zobaczyć z bliska.
Zwiedzanie organizuje Codelco.
Jeżeli jednak mamy ochotę na taką wycieczkę, musimy wcześniej zarejestrować się, korzystając z ich witryny.
Za fatygę nie musimy nic płacić, ewentualne dobrowolne datki na rzecz dzieci górników można zostawić po powrocie
z kopalni.
Dla chętnych do zwiedzania Codelco zbudowało porządną Oficina De Visitas i zatrudniło panie, które zajmują się organizacją
i pilnują, żeby wszystko odbyło się jak należy.
Każdy uczestnik wycieczki dostaje odblaskowy uniform i kask a przewodnik dość skrupulatnie pilnuje, żeby
każdy miał go na głowie.
Na wyjazd trzeba wystroić się w długie spodnie i długi rękaw: w wydobywanym piachu jest nie tylko miedź
ale prawie cała Tablica Mendelejewa, w tym trujący arsen i pierwiastki radioaktywne, więc nie jest dobrze, aby
pył, którego wszędzie pełno - osiadł na skórze.
Na miejsce jedzie się jednym z autobusów do przewozu pracowników a po drodze jest miasteczko górnicze.
Kilkanaście lat temu wszyscy jego mieszkańcy hurtowo zostali przeniesieni do Calamy.
Hałdy z kopalni stopniowo zaczęły wpychać się w ulice a poziom zanieczyszczeń przekroczył wszelkie możliwe
granice przyzwoitości - i dłużej już się mieszkać nie dało.
Zostało takie "miasto duchów":
Na wstępie dostajemy porządny wykład z historii kopalni a potem na temat technologii produkcji miedzi.
Kopalnię ogląda się z platformy zrobionej specjalnie dla gości.
Bardzo pilnują, żeby za bardzo z niej nie schodzić, bo wkoło rzeczywiście jest spory ruch i o wypadek łatwo.
Ciężarówki wielkości domu krążą tam i z powrotem.
Oprócz wywrotek, wielkie cysterny z paliwem, takie przenośne stacje benzynowe.
Pytałem przewodnika, jak wygląda praca kierowcy takiego pojazdu:
Dziennie wykonuje on do pięciu kursów od dna wyrobiska do góry.
Tak pracuje przez tydzień, potem kolejnych siedem dni odpoczywa poza kopalnią.
Praca ta uznawana jest za bardzo ciężką.Na wypadek, gdyby znalazł się ktoś, kto nie stracił resztek nadziei, że znajdzie w tej relacji jakieś
przydatne, praktyczne informacje, chciałem dodać, że wycieczka do Chuquicamaty rozpoczyna się
o 13.00 i zajmuje w sumie nieco ponad dwie godziny.
W związku z tym dość trudno racjonalnie zagospodarować dzień, to znaczy - pozostały czas.
Kopalnię połączyliśmy z porannym przejazdem z San Pedro i popołudniowym włóczeniem się po Calamie.
Miasto nie ma do zaoferowania jakichś specjalnych atrakcji ale posiada swój południowoamerykański
koloryt, duży deptak z setkami sklepów i sklepików w centrum i bary z peruwiańskim jedzeniem.
Tak, jak u nas ceni się kuchnię włoską, są włoskie restauracje i prawie każdy zna przynajmniej jeszcze jedną,
poza pizzą, typowo włoską potrawę, tak w Chile szczególną estymą cieszy się kuchnia peruwiańska.
O ile Peruwiańczyków traktuje się tu trochę jak ubogich krewnych (jest duża imigracja zarobkowa),
ich kraj, jako - jakby gorszy (Chile kiedyś dokopało Peru w co najmniej dwóch wojnach),
to prawie każdy Chilijczyk stwierdzi, że: peruwiańskie żarcie jest najlepsze.
Zamiast poszukiwań kulinarnych doznań można jednak spróbować zdążyć na wieczorny samolot do Santiago.
Nie podjęliśmy tego wyzwania i, niestety, w zasadniczy sposób wpłynęło to bardzo negatywnie na koszty całego
wyjazdu do Chile:
Samolot był zatem na drugi dzień po południu a przed południem poszliśmy znów na deptak handlowy.
- Wiesz co?, stwierdziła Ela,
- Tutaj są całkiem inne sieciówki z ciuchami niż gdzie indziej, ciekawa jestem, jak to tu działa.
Weszliśmy do galerii i zaczęło się.
Początek był bardzo optymistyczny:
- Eeeee, nie, nie, zupełnie inne te łachy, takie jakieś.
- To stroje ludowe czy co?
- Kto by w tym chodził??!!
Ale potem było już tylko gorzej:
- O, ale ta bluzeczka to super!
- A jaka oryginalna!
- Ale zobacz, jaka TANIA. U nas raz, że takich nie ma a dwa, to gdyby były to cena co najmniej razy dwa.
Druga bluzeczka też była bardzo ładna.
I trzecia, tym razem dla Asi, również wyjątkowej urody.
Podobnie jak spódniczka, pasek do tej spódniczki i już nie pamiętam, na swoje szczęście, co jeszcze.
Jakimś cudem udało się to wszystko do bagażu jednak upchnąć.
Późnym popołudniem byliśmy w Santiago, w tym samym, co poprzednio hotelu przy lotnisku.
A kolejnego dnia, dzięki pobudce o 3.00, zanim słońce na dobre wzeszło, mogliśmy się przywitać
z lotniskiem w Punta Arenas.
Wracając do informacji praktycznych.
Jeżeli podróżujecie z:
* żoną
* córką
* narzeczoną
* koleżanką
UNIKAJCIE PASAŻU HANDLOWEGO W CALAMIE JAK OGNIA!O ile do podróży po Atakamie najlepiej wykorzystać lokalne biura podróży z San Pedro,
to, wszystko na to zdawało się wskazywać, żeby zwiedzać Patagonię:
trzeba sobie wypożyczyć samochód.
Wypożyczalnie aut działają tu wg typowych reguł.
Latem samochód 4x4 koniecznie potrzebny nie jest, jak jest w zimie - nie wiem.
Jedyną odmianą w dziedzinie motoryzacji jest tutejsza specjalność: URYWANIE DRZWI.
Widać było wyraźnie, że nasze autko, choć całkiem młode, też ma już na koncie przynajmniej jedną
nieprzyjemną przygodę z urywaniem.
Pan z wypożyczalni, zanim oddał nam kluczyki, bardzo skrupulatnie i dwa razy pokazywał jak wsiadać i wysiadać
z samochodu, żeby drzwi zostały na swoim miejscu:)
Chodzi o to, że w Patagonii WIEEEEJEEEE.
Ciągle, mocno i bez przerwy, chyba...
Jeżeli zapomnimy się i będziemy wyskakiwali z samochodu z nadmiernym rozmachem, to w przypadku wysiadania "pod
wiatr": zaliczymy guza albo przytrzaśnięte palce.
W wersji "z wiatrem": drzwi auta wyłamią się.
W praktyce wcale tak strasznie nie było ale może mieliśmy szczęście do ładniejszej pogody.
Pomiędzy Punta Arenas a Puerto Natales, gdzie mieliśmy wykupiony nocleg, stacji benzynowych nie ma, droga jest
równa, pusta i PROSTA.
I zgodnie z obietnicą: wieje.
Nic zatem dziwnego, że las patagoński jest cokolwiek potargany i przypomina fryzurę naszego
pieska systemu długowłosy kundel, gdy temu uda się wyrwać na wolność i znaleźć przy tym jakieś
fascynujące chaszcze.
Z powodu wietrznego klimatu większość elewacji domów jest pokryta blachą.
Nasza kwatera również.
Hostal Kaluve zarezerwowaliśmy przez booking.pl i gdyby ktoś do Patagonii jechał - szczerze mu to
miejsce polecam.
Wszystko co trzeba było, śniadania w porządku, jadalnio-świetlica przyjemna, ale dom jak dom.
Za to gospodarz - wyjątkowy.
Bardzo uczynny, pomocny w sprawach organizacyjno-gospodarczych i towarzyski.
W końcu miałem okazję porozmawiać z Chilijczykiem o tym co mnie w Chile zainteresowało.
A od ostatnich dwóch najbardziej intrygował mnie: Teleton.
Patrzysz na gazety w kiosku, żadna nie ośmieli się pokazać bez napisu "Teleton" na pierwszej stronie.
Włączasz pierwszy, drugi, trzeci kanał w telewizji a tu: "Teleton".
W radiu: "Teleton", na bilbordach - "Teleton".
Pedro z dumą oświadczył, że to jest taka ich ogólnonarodowa akcja zbierania funduszy dla osób dotkniętych
przez los chorobą albo kalectwem.
W kweście uczestniczą wszyscy, starzy i młodzi, szkoły, urzędy, przedsiębiorstwa.
Nie ma chyba nikogo, kto nie chciałby wziąć w tym udziału a w ten weekend jest właśnie doroczny finał całego przedsięwzięcia.
Z tej okazji telewizja publiczna na wszystkich kanałach transmituje super koncert z udziałem wszystkich największych
gwiazd chilijskiej estrady, gdzie występy są przeplatane krótkimi historiami osób, którym Teleton pomógł.
Przez ekran przewinęła się tutejsza para prezydencka, członkowie rządu ale też i opozycji.
Ponieważ zbliżały się wybory prezydenckie, trwała dość ostra debata pomiędzy aplikantami do stanowiska.
W sprawie "Teletonu" byli jednak niepodzieleni i zgodnie wspierali akcję.
Pedro wyraźnie się ucieszył, że my też mamy coś takiego.
- Grand Orchestra ? Wszyscy Polacy to w takim razie muzycy, żartował sobie.
Tak, tak, ucieszyłem się.
TAK ??????
Zrobiło mi się wstyd, nie opowiedziałem Pedro o naszej telewizji, ani wypowiedziach posłów
z partii rządzącej.
Spacer wzdłuż nabrzeża i ulicami miasteczka zajął nam całe popołudnie i wieczór.
W sumie to dobrych kilka kilometrów.
Pod koniec dnia znowu zdarzyła się okazja do jeszcze pełniejszego rozwinięcia talentów lingwistycznych.
Bar, do którego trafiliśmy późnym wieczorem miał swój klimat ale, jak zwykle - po angielsku nie dało się
rozmawiać.
Na dodatek, jak na złość, prawie wszystkie dania miały bardzo długie i skomplikowane nazwy wypisane
kredą na tablicy przy drzwiach, a papierowego menu, w którym można by pokazać palcem co się chce - nie było.
Jeden z napisów udało mi się jednak zapamiętać i gdy kelnerka podeszła - zamówiłem: "pichanga".
Popatrzyła na mnie zdziwiona, parsknęła śmiechem i poszła sobie.
Wróciła po chwili ze smartfonem.
Na ekranie widniał przetłumaczony przez Google tekst: "Czy jesteś bardzo głodny?!"
Skinąłem, że jestem, w końcu coś mi się należy, od południa nie jadłem.
Po kwadransie dostałem górę mięsa pomieszanego z frytkami, warzywami, grzybami w ilości w sam raz dla
drużyny skautów.
Pedro z hostelu też się ze mnie śmiał.
Powiedział, że pichangę zamawia wspólnie grupa znajomych do piwa, na przykład.
Na przełomie listopada i grudnia, w Puerto Natales całkiem ciemno robi się dopiero przed jedenastą.
No i stało się.
Następnego ranka zdradziliśmy Chile i pojechaliśmy do Argentyny.
Na szczęście - tylko na jeden dzień.
Park narodowy Los Glaciares przylega jednym końcem do Torres Del Paine, więc, gdyby
nie granica polityczna - byłby to pewnie jeden kompleks przyrodniczy.
Może wtedy i za bilet płaciłoby się raz?
Wygląda na to, że granica argentyńsko-chilijska jest granicą przyjaźni ale też przyjaźni
bez nadmiernej przesady.
Codziennie odbywają się tu typowe dla takich miejsc rozgrywki, gdzie jedna z drużyn chce przerzucić
za umowną linię różne, zgromadzone wcześniej fanty a druga - próbuje ją powstrzymać.
Potem zamieniają się rolami, potem znów zamiana - i tak w koło macieju, do północy, gdy jest ogłaszany remis
i wszyscy idą odpocząć a opuszczone szlabany pilnują, żeby jakiś nadgorliwiec w odpoczynku nie przeszkadzał.
W związku z tym, zorganizowanie sobie wycieczki w celu obejrzenia lodowca Perito Moreno, oddalonego od
owej granicy o mniej więcej 350km wymaga odrobiny zmagań z oporem materii:
Nieprzesadzona przyjaźń sprawia, że biuro podróży, które chce z Chile przetransportować swoich turystów do Argentyny,
albo, na odwrót, z Argentyny do Chile - musi kilka dni wcześniej zgłosić swój udział we wspomnianych rozgrywkach.
Tymczasem - biuro nie wie, czy zbierze dostateczną ilość chętnych i do zawodów nie przystępuje.
W sezonie (Chilijczycy mają wakacje w lutym) - pewnie oferta rozrywkowa jest lepsza.
Przed jego rozpoczęciem, zwłaszcza gdy szukać z dnia na dzień, sprawa gotowej wycieczki do Perito Moreno wygląda gorzej.
- Eeee, nie takie rzeczy się organizowało, jak było trzeba - stwierdził Pedro.
Potem zadzwonił do Alberto, który po drugiej stronie granicy ma podobny turystyczny biznes.
Na drugi dzień rano, nie tak bardzo rano, bo granicę otwierają dopiero o siódmej, Alberto zabrał nas do Argentyny.
- Pamiętajcie tylko, jak się będą was pytać na granicy, że nie jedziecie w żadną turystykę tylko do kolegi z diesoczionoviembre.
- Nie, nie, nie Pedro, dzisiaj jest diesnuevonoviembre, stwierdziliśmy z całą pewnością.
- Ale ja nie mówię, że dzisiaj jest 29 listopada, tylko, że kolega jest z 28 listopada.
I rzeczywiście, miał rację, byliśmy tam godzinę później.
Całkiem normalne i sympatyczne miasteczko, ma nawet górę na której jest park, a w nim miejsce po podglądania kondorów.
Nazwa tylko dziwna: 28listopada.
Czasoprzestrzeń?
Zaraz za szlabanem, po argentyńskiej stronie, gdyby ktoś miał wątpliwości, może przeczytać zapewnienie:
To chyba odniesienie do wojny z 1982.
Była ona spowodowana faktem, że Argentyńczycy mieli Malwiny a Brytyjczycy - Falklandy.
Pechowo, niestety, w okolicy panował niedobór wysp - i tak się stało, że jedni i drudzy myśleli dokładnie o tych samych
kawałkach lądu na oceanie.
Wojna była przepiękna!
Ileż bohaterstwa i oddania dla Ojczyzny!
Młodych Argentyńczyków zginęło ponad siedmiuset a młodych Brytyjczyków około trzystu.
Byłby remis, gdyby nie to, że angielski atomowy okręt podwodny zatopił znienacka, poza strefą działań wojennych,
niczego się nie spodziewający, argentyński statek - zdobywając za jednym zamachem 400 punktów.
Nie wiem jak punktują w tej konkurencji wdowy i sieroty, nie wiem też, czy ktoś je policzył.
Co by nie było - ofiara bohaterów nie poszła na marne.
Wprawdzie po zakończeniu wojny status wysp nie zmienił się ani o jotę w stosunku do sytuacji sprzed konfliktu,
ale za to:
* Bardzo wzrosło poparcie dla argentyńskiego rządu i Argentyńczycy zamiast demonstrować przeciw problemom
ekonomicznym zaczęli organizować manifestacje patriotyczne,
* Bardzo wzrosło poparcie dla brytyjskiego rządu i Brytyjczycy zamiast demonstrować przeciw problemom
ekonomicznym zaczęli organizować manifestacje patriotyczne,
* Bardzo poszły w górę akcje firmy Exocet. Okazało się, że rakiety, które robi ta firma są fajne.
Strzelali nimi Argentyńczycy. Taka mała rakieta trafiała w duży okręt i było po okręcie.
Brytyjczycy stracili siedem jednostek.
Czy może być lepsza reklama?
Przepraszam, że tyle o tym piszę, bo zastanowiła mnie świeża farba na wspomnianej tablicy...
Ostatnio w okolicy Malwin / Falklandów odkryli duże złoża ropy...
Podobno porównywalne z tymi w Katarze...
Podróż w stronę El Calafate była długa, ale nie do końca nurząca.
Szczególnie, już pod koniec drogi, Lago Argentino robi wrażenie swoim niebywałym kolorem.
A sam Perito Moreno jest wart całodniowej wycieczki.
Szlak wokół lodowca jest całkiem długi, ma kilka ścieżek i bez problemu da się tu zagospodarować kilka godzin.
Ponieważ mieliśmy przed sobą trochę drogi powrotnej, konieczne było samoograniczenie w tym zakresie, niestety.
Platformy obserwacyjne są dość blisko zwałów lodu.
Co chwilę rozlega się grzmot, bardzo podobny do burzy, gdy gdzieś, nie widać gdzie, lód pęka.
Widać za to, jak raz po raz od czoła Perito Moreno odrywają się całe, kilkunastometrowe ściany i z pluskiem
walą się do wody.
Z tego powodu statki wycieczkowe aż tak bardzo blisko do lodowca nie podpływają.