- Chile? Chile?? Pomysł na wyjazd naszym znajomym wydał się nietypowy. A że nie kojarzył się ani z Machu Picchu, jak Peru ani z tangiem w Buenos Aires, jak Argentyna ani z karnawałem w Rio, jak Brazylia - to nie tylko nietypowy ale i nieciekawy.
Prawdę powiedziawszy, my również przeczytaliśmy "Dom Dusz" Isabel Allende a tekst piosenki "[...] chwilę było jak w Chile, każdy miał ..." całkiem skutecznie kształtował wizerunek kraju.
Jednak AirFrance za 2000 PLN/os. był gotów przetransportować nas do Ameryki i na dodatek obiecywał, że po dwóch tygodniach stamtąd zabierze do domu. Bilety kupowaliśmy w styczniu 2017 a podróż miała odbyć się na przełomie listopada i grudnia.
Żeby zagospodarować w miarę racjonalnie dwa tygodnie w tym kraju, trzeba się trochę przyłożyć. Po pierwsze Chile nie można, jak większość krajów na świecie, zwiedzać wzdłuż i wszerz. W rachubę wchodzi tylko jeden kierunek. Po drugie trzeba zwalczać ciągłe pokusy skoku na bok - a to do Boliwii a to do Argentyny, gdzie czyhają różne znane atrakcje, bo wtedy na samo Chile czasu zabraknie.
Chilijskie relacje kolegów, bardzo inspirujące, przeczytaliśmy od dechy do dechy a następnie jeszcze raz. Potem plany wycieczek, niezbyt licznie oferowanych przez biura podróży. Wyglądało na to, że takiego stałego wypracowanego, sprawdzonego i powtarzanego przez wszystkich kanonu zwiedzania drugiej ojczyzny Ignacego Domeyki nie znajdziemy.
Dwa tygodnie ułożyliśmy po swojemu, okazało się nie najgorzej - nie było zbyt męcząco ani też nie wiało nudą. Stąd też i relacja, może komuś się przyda.Jeżeli mowa o kulturze Chile - szału jak w Peru czy Boliwii - nie ma. Tradycje andyjskie przebijają się trochę przez europejskie z pochodzenia zwyczaje, ale w sposób bardzo zorganizowany i uporządkowany. Taka mieszanka radosnego bałaganu Aimara i ordungu zaprowadzonego przez dziewiętnastowiecznych imigrantów z Niemiec.
Dlatego do Chile jedzie się przede wszystkim aby podziwiać przyrodę. Główne must-see atrakcje to Atacama i parki narodowe Patagonii.
Jeżeli wygospodarować trochę więcej czasu i znacznie więcej pieniędzy -można polecieć na Rapa Nui. Na Wyspie Wielkanocnej nie byliśmy. Wydawało nam się, że koszty i fatyga z tym związane są duże w stosunku do tego, co można zobaczyć. Jak jest na prawdę - nie wiem.
Bez wątpienia - w Chile jest znacznie więcej atrakcji przyrodniczych. Ernesto, na przykład, twierdził, że zdecydowanie najładniejszy wulkan jest niedaleko jego domu, gdzieś w połowie drogi między Santiago a Punta Arenas. I strasznie ubolewał, że skoro tyle trudu na podróż z Europy podjęliśmy, to wielka szkoda ten widok stracić. Na szczęście miał w komórce fotki. Faktycznie, takiego ładnego wulkanu jeszcze nie widziałem, nawet Fuji San mogłoby się schować.
Obie atrakcje, to znaczy Atacama i Patagonia, są rozlokowane złośliwie: Atacama całkiem na północy, Patagonia - na południu a pomiędzy nimi jakieś 9 tys. km i lotnisko przesiadkowe po środku, w Santiago. W związku z tym o autobusach dalekobieżnych trzeba raczej zapomnieć i skupić się na pozyskaniu niedrogich biletów lotniczych na liniach krajowych.
Informacje o tym, że linie SKY AIRLINE są zdecydowanie tańsze od LATAM są całkowicie przesadzone. Natomiast serwis internetowy LATAM działa sprawniej a oferta lotów jest wystawiona z większym wyprzedzeniem. Jedyna trudność - trzeba KONIECZNIE skorzystać z hiszpańskiej wersji strony.
Jeżeli przestawimy się na angielski, zmieni się nie tylko język ale także ceny i dostępność ofert promocyjnych. Pisałem do ich biura sprzedaży, czy nie oznacza to ograniczeń dla cudzoziemców. Odpowiedzieli, że nie, że bez względu na to skąd pochodzę mogę sobie wybrać: tańszy bilet po hiszpańsku albo droższy po angielsku.
Pewnie chodzi im o propagowanie nauki języków obcych.
Za cztery przeloty: Santiago - Calama -Santiago-Punta Arenas - Santiago z bagażem dodatkowym płaciliśmy 1000 PLN/os. mniej więcej.Nawet nie trochę tylko razy dwa,
;) 9 tys. musiałby przejechać nasz autobus.
====================================
Chile jest krajem zamożnym. Nikt z jakąś specjalną determinacją o klientów nie zabiega. Czy taksówka, sklep z pamiątkami czy agencja turystyczna, działa to na zasadzie: chcesz to bierz, nie chcesz albo masz jakieś nietypowe potrzeby - to trudno, specjalnie nam na tobie nie zależy.
Waluta, pesos, liczona jest w tysiącach. Na własny użytek można przyjąć, że 1 tys. CLP = 6 PLN albo 1 USD = 6 tys. CLP Ten drugi przelicznik jest stosowany w praktyce prawie wszędzie tam, gdzie godzą się przyjąć dolary zamiast lokalnej waluty. W rzeczywistości bankowy kurs wymiany to: 1 USD = 6.3-6.4 CLP, więc warto wstąpić do banku albo kantoru i wyposażyć się w pesos hurtowo.
Pod żadnym pozorem nie należy wymieniać pieniędzy przygodnie, na ulicy. Tak przynajmniej twierdzili poznani ludzie: współpasażerka z samolotu, taksówkarz wspominający tęsknie "polska kielbasa" ze sklepiku który był i nie wiedzieć czemu zniknął z dnia na dzień czy w końcu właściciel hostelu. Podobno jest dużo ordynarnie, na kserokopiarce fałszowanych banknotów i przyjezdnych łatwo nabrać.
Kiedy to wszystko już wiemy - można wysiąść z samolotu i postawić nogi na chilijskiej ziemi.
Wylądowaliśmy w Santiago przed południem. My tak, nasza walizka - nie, więc trochę to potrwało, zanim dotarliśmy do hotelu. Na początek wybraliśmy Atacamę.
Przed dalszą podróżą dobrze jest chyba odpocząć i przenocować w Santiago. W sumie takie rozwiązanie narzuca przede wszystkim rozkład lotów do Calamy. Do wyboru jest hotel przy lotnisku, z transferem kosztuje ok. 300 PLN za dwie osoby, śniadanie w cenie. W mieście jest taniej ale trzeba z kolei zapłacić za taksówkę, w jedną stronę 15-20 tys. CLP czyli jakieś 100 PLN albo tłuc się autobusem a potem metrem. Metro w godzinach szczytu jest bardziej zatłoczone niż w Tokio. Z kolei korki na ulicach też potrafią wydłużyć jazdę nawet do dwóch godzin.
Mówiąc krótko: przy krótkiej przesiadce lotniczej w Santiago polecam nocleg przy lotnisku.
Na Atacamę potrzeba co najmniej 6 dni: jeden na transfer z Santiago i ogarnięcie się na miejscu, cztery na oglądnięcie tego co jest do oglądnięcia i jeden na powrót do Santiago. Dni zarezerwowane na podróż takie do końca stracone nie są, lot trwa niecałe dwie godziny, więc albo przed albo po też można czymś ciekawszym się zająć.Calama to niemałe miasto, ponad 100 tys. mieszkańców a dla turystów jest ważne, bo ma lotnisko i największą na świecie odkrywkową kopalnię miedzi.
Lotnisko w Calamie jest oddalone od miasta o 20 min. albo wg innej jednostki miary: 6000 CLP za taksówkę. Jego rozmiary - w sam raz, nie da się zgubić a wszystko co niezbędne - jest pod ręką. A najbardziej niezbędny, bo opuszczeniu samolotu jest transport do San Pedro De Atacama, gdzie trzeba zamieszkać, jeżeli planuje się codzienne wycieczki po pustyni.
Podaż rozmaitych pojazdów większych albo mniejszych jest duża. Bilety kupuje się w hallu lotniska bez najmniejszego problemu, nie ma sensu zawracać sobie głowy jakimiś wcześniejszymi rezerwacjami przez Internet. Przy trzech okienkach były długie kolejki chętnych na podróż do San Pedro a przy czwartym- nie stał nikt. Bardzo nam tego okienka było szkoda i dlatego w nim zrobiliśmy zakupy. Podejrzane było tylko, że tutaj bilet kosztował 7tys. a tam gdzie kolejka: 12tys. CLP.
W sumie to nie dowiedziałem skąd ta różnica i ceny i zainteresowania. Przypuszczam, że wersja droższa oferowała podrzucenie pod próg hotelu a nasza - tylko na dworzec autobusowy.
Jazda trwa niecałe dwie godziny, pod koniec drogi zwłaszcza, widoki przez okno są intrygujące, bo droga wije się nad Valle De La Luna, więc czas się nie dłuży.
Popołudnie po przyjeździe trzeba poświęcić na zakup wycieczek po pustyni na następne dni.
San Pedro de Atacama prezentuje się całkiem przyjemne. Zabudowa wygląda raczej rozdrypowo ale jest schludnie i czysto. W zasadzie jest to wielkie biuro podróży, w każdych drzwiach oferowane są wycieczki po pustyni, repertuar niemal identyczny, dostępność - od zaraz, od jutra, w najgorszym razie - od pojutrze. Ten ostatni przypadek dotyczy imprez trekingowych i wyjazdów poza granicę boliwijską.
Centrum to jeden kościół i bez przesady - setki biur a raczej biurek podróży, tyle samo restauracji, barów i sklepów z pamiątkami. Nad gromadnie wędrującym wzdłuż ulic tłumkiem turystów unosi się leciutki ale tu i ówdzie gęstniejący zapaszek marihuany. Hippisi próbują sprzedawać wisiorki z koralików, żeby znaleźć środki na jeszcze parę dni w tym pięknym miejscu.
Zatem, mówiąc krótko - jest wesoło.
Hostel w San Pedro z zewnątrz wygląda z reguły mniej więcej tak, jak całe miasteczko:
Nasz był niedaleko dworca autobusowego, kilka minut od centrum. Nazywał się North Atacama i był dostępny za pośrednictwem Booking.com. Polecam. Mają i dormitoria i pokoje z własną łazienką. Sklepy spożywcze obok.Zakup wycieczek w San Pedro to szczególnie ważne i odpowiedzialne przedsięwzięcie, więc naczytaliśmy się na ten temat rozmaitych porad i rekomendacji na Tripadvisorze i innych forach oraz poradnikach. Trzeba przyznać, że materiału na ten temat nie brakuje.
Wszyscy radzą, żeby nie kupować w pierwszym lepszym miejscu, tylko najpierw zrobić rozeznanie. Potem nie dać się namówić na cały, kilkudniowy komplet wycieczek lecz sprawić sobie jedną. Jeżeli będziemy zadowoleni, zawsze zdążymy z zakupem a jak nie - poszukamy innego biura.
Uzbrojeni w podbudowę teoretyczną ruszyliśmy w miasteczko. Zaraz, przy pierwszych mijanych drzwiach zaczepiła nas energiczna blondynka. Wyglądała trochę dobrze a trochę źle. Dobrze - bo sprawiała wrażenie wyjątkowo zadowolonej z siebie i świata. Źle - bo chyba za długo była na słońcu albo pogniewała się z filtrem do opalania. - Excursion? - Thank You, not now. - Why not now? SO WHEN? Weszliśmy do środka. Po chwili rozmowy zorientowaliśmy się, że dziewczyna, Litwinka, która w San Pedro stanęła kilka miesięcy temu na popas, o atrakcjach Atacamy wie tyle co i my a wycieczek takich, żeby było trochę trekingu a nie tylko jazda samochodem - nie może zaproponować.
Nie dała za wygraną, wciągnęła nas w rozmowę i stwierdziła, że wprawdzie ona nie, ale koledzy w innym biurze mają super wycieczki z trekingiem, dokładnie takie, jak chcemy. Trudno było się oderwać od przeciwnika i podreptaliśmy grzecznie kilka zaułków dalej, gdzie mieli urzędować koledzy:
Treking rzeczywiście był, ale polegał na całodziennym gramoleniu się na wulkan. Lascar stanowił nr 1 ale do wyboru były też inne góry, trochę bardziej wymagające. Natomiast inne wycieczki - standard, jak wszędzie, na dodatek ceny wcale nie zachęcały.
Już, już mieliśmy czmychnąć namolnej sprzedawczyni, gdy do środka wkroczył piesek. Piesek wyglądał jak półtora nieszczęścia - jakaś część w gipsie, jakaś w bandażu, malowniczy kołnierz wokół szyi. Spojrzenie miał jednak w miarę, jak na swoja sytuację, wesołe i nawet próbował merdać. Litwinka stwierdziła, że piesek jest od trzech dni jej, to znaczy znalazła go, pewnie potrącił go samochód i ona teraz się nim opiekuje.
Piesek miał bardzo sympatyczny pysk, kupiliśmy komplet wszystkich wycieczek, pewnie coś mu na rehabilitację z tego wpadnie.
Całe nasze przygotowanie i postanowienia zakupowe, chyba dosłownie, poszły psu na budę.
Nabyte wycieczki okazały się jednak nad wyraz trafione. To znaczy - odbiór z hostelu punktualny, busik nowy i wygodny, przewodnik elokwentny i anglojęzyczny, zwiedzanie bez pośpiechu a jedzenie dobre. Byliśmy zadowoleni w 100%
Teraz wiemy już dokładnie jak funkcjonuje przemysł turystyczny w San Pedro i możemy napisać porządny poradnik "Jak kupować wycieczki po Atacamie":
* Nie zawracać sobie głowy robieniem wcześniejszych rezerwacji przez Internet * Nie zwracać uwagi na nazwę biura, gdzie dokonujemy zakupu. Choćby mówili nie wiadomo co, to i tak z kim pojedziemy - zobaczymy w chwili wyjazdu. Oni mają tu taką spółdzielnię i turystów oddają jak chłopa z ziemią, gdy sami nie zbiorą pełnej grupy. * Kupić od razu komplet wycieczek, szkoda czasu na codzienne poszukiwania a w komplecie jednak może być taniej. * Biura, które oferują wycieczki po 40tys. CLP wymieniają się turystami z biurami za 40tys. CLP a biura z wycieczkami po 100tys. CLP z biurami za 100tys. CLP Nas przez trzy dni wozili po pustyni i karmili za 100tys CLP/ os. czyli jakieś 600 PLN i było świetnie. Codziennie na busiku widniała inna nazwa biura a przewodnicy to freelanserzy pracujący dla kilku operatorów jednocześnie. Nie wiem jak wygląda wersja tańsza, przypuszczam, że zamiast kilkunastoosobowego busika jest mały autobus, być może, że nie ma też jedzenia. * Nie iść pod prąd. Tutaj wszystko działa wg wypróbowanych schematów. Chcesz oglądać solniska, gejzery, laguny - to będziesz jeździł samochodem. Dostaniesz po drodze drugie śniadanie i obiad. Chcesz zmęczyć nogi - to zabierzemy cię na jakiś wulkan. Rozwiązania pośrednie są drogie, trudno dostępne i na dobrą sprawę chyba nawet sam organizator do końca nie wie, co mu z tego wyjdzie.Potem droga zaczyna się piąć w górę, aż do 4tys. m.
Żeby jazda nie była zbyt monotonna, wszystkie wycieczki zatrzymują się w Socaire. Najwidoczniej tutejsi Indianie byli dawniej zajęci innymi sprawami niż budowanie lub wytwarzanie czegokolwiek, bo za wiele artefaktów związanych z minionymi wiekami nie ma.
Zatem - na bezrybiu i rak ryba, więc jest Socaire. Prezentuje się całkiem malowniczo ale przypuszczam, że Peruwiańczyk który wybrałby się tu na wycieczkę za nic w świecie nie domyśliłby się, dlaczego Socaire ma być atrakcją.
Na przełomie listopada i grudnia wszystko co może kwitnąć w Chile - kwitnie. Nawet pustynia.
W oddali dolina i Salar de Atacama.
Przewodniczka stwierdziła, że miejsca takie maja raczej charakter wyjątkowy. W sumie to dobrze, bo co to byłaby za pustynia ...
Od kwiatków do Piedras Rojas trzeba się tłuc po gruntowej drodze blisko dwie godziny. Niedługo będzie lepiej, szosa w kierunku granicy z Argentyną jest w budowie. Nie tylko kwiatki ale jakiekolwiek inne roślinki - znikają. Jesteśmy na wysokości 4 tys. m, wszystko jest dokładnie potrzepane solą, choć w San Pedro upał, tutaj trzeba założyć puchową kurtkę i wieje, wieje, wieje ... Nic dziwnego, że nic tu nie chce rosnąć.
Piedras są rzeczywiście rojas.
W sklepach z pamiątkami są czasem ramki z kolorowym piaskiem za szybką, który układa się w różne ciekawe wzorki. Spacerując po Piedras Rojas można mieć wrażenie, że jest się wewnątrz takiej ramki właśnie.
Otoczenie Piedras Rojas to solnisko Salar De Talar. Trudno mu zwrócić na siebie uwagę, bo oczy są skierowane z reguły na sąsiada.
Dziękuję! Ale mi miło.
Ale dłuższych tekstów nie da się pisać:( Niestety.
Jak ktoś jest ładny ale na zdjęciach wychodzi tak sobie, to mówi się, że jest niefotogeniczny. A co, gdy oglądanie czegoś jest intrygujące, co chwilę jakiś widok zachwyca i ciekawość pali co będzie dalej a potem wychodzi opis w rodzaju "biało / biało / flaming"? To jak się na to mówi? Nietekstogeniczny?
Jeżeli tak, to Chile, a przynajmniej omawiana jego część, jest nietekstogeniczna właśnie.
Weźmy na przykład taką Duna Grande w Valle De La Luna. Góra piachu ciągnie się ze dwa kilometry wzdłuż i sięga prawie do nieba. Jest przy tym nieskazitelnie gładka, jak pupa niemowlęcia i posrebrzona solą. Wszystko świeci się i mieni raz biało, raz pomarańczowo, gdy słońce schodzi niżej ... A najładniej podobno podczas pełni księżyca.
Tymczasem, co tu można napisać? "Azaliż piękna wydma właśnie! Nieprawdaż?"
Na szczęście całkiem tragicznie nie jest, bowiem na pustyniach zdarzają się czasem rzeczy niezwykłe, żeby nie powiedzieć - nadprzyrodzone. Na własnej skórze doświadczyłem cudu lingwistycznego.
Po kolei. W Chile występuje zjawisko Turystów Brazylijskich. Jak można się po tym wstępie spodziewać - występują oni licznie, są żywiołowo gwarni, pasjami fotografują się jak i gdzie tylko się da. W odróżnieniu jednak od Turystów Innokrajowych Turyści Brazylijscy są wyjątkowo dobrze usposobieni wobec całego wszechświata i koniecznie chcą się zaprzyjaźniać z każdym, kogo tylko spotkają.
Aha, jednej rzeczy nie wolno im mówić, sam się przekonałem: że gdy nasze tj. polska i brazylijska drużyny spotkają się w finale mundialu, to nasza wygra. Sprawę należy przedstawić łagodniej, np. "nasze drużyny rozegrają wspaniały mecz".
Szczególnie jeden Brazylijczyk w naszej grupce objazdowej był nad wyraz rozmowny. Gdy już wyczerpał wszystkie możliwe tematy, nie ustawał i np. występował z problemem: - A jak myślisz, ile jest do tamtego jeziora? - Eee, nie, nie masz racji, stawiam że 500m. - Bo wiesz, ja lubię polować, a żeby polować, to trzeba umieć ocenić odległość. - A tak w ogóle, to byłem w piechocie. - A ty byłeś w wojsku. A w jakim? - itd. itp.
I tak sobie radośnie gwarzyliśmy na każdym postoju, aż do chwili, kiedy zorientowałem się, że Brazylijczyk mówi po portugalsku i trochę po hiszpańsku, ja natomiast po polsku i trochę po angielsku. Jak do licha ciężkiego możemy się rozumieć??!!
Owszem, było wino do obiadu, ale tylko trochę.
Na dodatek opowiedziałem mu dowcip o papudze i lodówce i wyglądało na to, że zrozumiał o co chodzi.
CUD PUSTYNI!
==================================
W drodze powrotnej z Piedras Rojas zboczyliśmy jeszcze raz z asfaltu i znów samochód musiał męczyć się kilkanaście kilometrów pod górę. Laguny Miscanti i Miniques to właśnie te oddalone o 500m.
Jak widać Chilijczycy bardzo dbają o swoją przyrodę. Tutaj, podobnie jak przy wszystkich pozostałych atrakcjach chodzi się tylko po wyznaczonych ścieżkach.Na drugi dzień trzeba było wstać jeszcze wcześniej, zaraz po 4.00. Gejzery El Tatio są żelaznym punktem wszystkich programów wycieczkowych wokół San Pedro więc nie mieliśmy dość odwagi, żeby choć trochę kontestować sensowność tego, jak by nie patrzeć, poświęcenia.
Tym razem pod hostelem zjawił się busik firmowany przez Volcano Aventura, czyli tych, którzy wycieczki nam sprzedali. Sądząc po nazwie firmy, to pewnie bardziej się im podobają wulkany, niż płaskie części Atacamy, więc być może dlatego tym razem osobiście poświęcili nam swój czas. Gejzer do wulkanu trochę podobny, tylko mniejszy.
El Tatio są daleko i wysoko - trzeba jechać blisko trzy godziny a na miejscu jest mróz. Od strony wjazdu dolina z gorącymi źródłami wygląda dość szaro, bo słońce jest jeszcze za horyzontem:
Ale cała zabawa właśnie na tym polega, żeby przyjechać z rana, kiedy powietrze jest jeszcze mroźne. Para spod ziemi bucha wtedy szczególnie widowiskowo. Dlatego też wycieczek o innej porze niż wczesny poranek - nie ma.
Kiedy podejdziemy bliżej, przestaniemy być rozczarowani. Co chwilę któraś dziura w ziemi ożywa, czasem nagle, czasem stopniowo wyrasta z niej słup wody pomieszanej z parą.
Kamyki wyznaczające granice ścieżek zbyt fotogeniczne nie są. Mają tu jednak swoją rolę, poza tak wyznaczone granice nie wolno wychodzić. Porządkowi specjalnie nie rzucają się w oczy. Ale wystarczy tylko postawić nogę za ścieżką i zaraz ktoś podejdzie, żeby zwrócić uwagę.
Ma to jednak sens, bo zdarzały się wcześniej ponoć całkiem poważne przypadki poparzeń. Wcale się nie dziwię. Pióropusz wrzątku potrafił pojawić się nagle, w miejscu gdzie parę chwil wcześniej kompletnie nic się nie działo. Dobrze, że kamienna obwódka ostrzegała - nie idź tam.
O ile dojazd do El Tatio odbywa się w nocy to powrót jakieś dodatkowe atrakcje ze sobą niesie. W okolicy dymiącego wulkanu Putana jest malownicza laguna, gdzie sprowadziły się rozmaite duże i małe ptaszyska. (znowu się nie zgadza - co to ma być za pustynia ??!!)
Kawałek dalej wąwóz porośnięty wielkimi kaktusami i znów laguna. Tym razem brodzą w niej flamingi.
Jest też i wioska Machuca.
Ładnie? Ładnie. Ale nic poza tym.
Tłumy powracające z El Tatio wędrują wzdłuż wioski (wszerz się nie da) i zastanawiają się: po co tu jesteśmy? W końcu zagadkę rozwiązują: jesteśmy tu, żeby zjeść grilowany szaszłyk z lamy. I ustawiają się w kilkudziesięciometrowej kolejce po ów szaszłyk.
Szaszłyki piecze pięciu gości. Dokładnie to piecze jeden, drugi wachluje, żeby ogień nie zgasł, trzeci pilnuje, żeby przynosić na czas nowy materiał do pieczenia, czwarty kasuje pieniądze, piąty dokłada patyków do ognia. Cała wioska ponoć ma teraz ośmiu mieszkańców. Przypuszczam więc, że szósty nadziewa szaszłyki na zapleczu a siódmy pewnie na te lamy poluje. Ósmy - nie wiem co może robić, może darmozjad jakiś?Z gejzerów do San Pedro wraca się koło południa, zatem pojawiła się okazja, żeby bliżej przyjrzeć się, co tam ciekawego w miasteczku jest. Ze szczególnym uwzględnieniem sklepów z pamiątkami, bo zawsze pamiątki rodzinie i kolegom przywozimy. Co oni, biedni, potem z tym robią?!
W jednym ze sklepów spotkaliśmy naszą Litwinkę. Dzisiaj zajmowała się sprzedażą srebrnej biżuterii. Wyraźnie uradowała się na nasz widok. Wiedząc, że w nadchodzącym nieuchronnie starciu nie mamy najmniejszych szans, krzyknęliśmy tylko "muszę do toalety" i wypadliśmy na zewnątrz.
Staramy się nie iść na łatwiznę i nie kupować magnesów na lodówkę. No, najwyżej dla Grażyny, bo zbiera. Po gruntownym przeanalizowaniu oferty handlowej San Pedro zdecydowaliśmy, że sprawimy znajomym albo po glinianej, andyjskiej szopce bożonarodzeniowej albo po pingwinie. Jakoś niezręcznie było kupować te pingwiny na pustyni, więc stanęło na szopkach.
Szopek, jak policzyliśmy, było nam potrzebnych ze dwadzieścia, a po dwóch godzinach wędrówki od sklepu do sklepu ciągle nie mieliśmy ani jednej. Na dodatek dopadł nas głód.
Niestety, w związku z wczesnym powrotem, gastronomia w czasie wycieczki była ograniczona. Dali nam tylko drugie śniadanie. Teraz musieliśmy samodzielnie zdobyć pożywienie!!!
Życie w San Pedro rozkwita na dobre w godzinach wieczornych. W związku z tym ktoś, kto poszukuje pożywienia o niewłaściwej porze staje się przyczyną zakłopotania albo konsternacji wśród obsługi odwiedzonego lokalu. Nawet, kiedy wyglądało na to, że wszyscy, łącznie z kucharzem zdążyli się już obudzić, miałem nieodparte wrażenie, że patrzyli na nas i myśleli: "no dobrze, w sumie, zaraz im coś z wczoraj odgrzejemy, może się nie otrują, a jeśli nawet to przecież nie padną tu u nas od razu".
Gdy zrezygnowani i głodni wracaliśmy do hostelu, na obrzeżu miasteczka w oko wpadł nam szyld "Cocineria". Ludzi w środku było pełno, ani jednego turysty, sami miejscowi.
I teraz już wiemy dokładnie co i jak. Jak pisze "cocineria" to jest smacznie i niedrogo.
Jedyną wadą a może i zaletą cocineri jest to, że raczej nikt słowa po angielsku nie będzie znał. Nie ma też menu, najwyżej dostaniemy nagryzmoloną po hiszpańsku karteczkę z listą trzech, czterech dań, jakie dzisiaj gotują i trzeba sobie będzie coś wybrać. Jeżeli opanujecie hiszpański równie doskonale jak my (wiemy co to znaczy "con carne", "sin carne", pollo, pesca, llomo a nawet patatas!!!) element zaskoczenia, gdy przyniosą Wam talerz będzie mniejszy.
Drugą, oprócz El Tatio atrakcją San Pedro, której nikt nie odważy się ominąć, jest Valle De La Luna. Dolina jest zaraz za miastem, jeżeli ktoś jest fanem kolarstwa może nawet sobie wypożyczyć rower i w jej stronę popedałować. W miejscach, gdzie z roweru trzeba zsiąść, bo albo będziemy gramolili się na wydmę albo wchodzili do jaskini, są stojaki, do których pojazd można przykuć.
My poszliśmy po najmniejszej linii oporu i kupiliśmy wycieczkę. I tym razem Volcano Aventura eskortowało nas osobiście. W sumie nie wiem dlaczego, bo w przeciwieństwie do gejzerów - Valle De La Luna do wulkanu w żadnym aspekcie podobna nie jest.
Wszystkie wycieczki, chyba bez wyjątku, wybierają się do Księżycowej Doliny o 16.00. Wygląda na to, że dlatego, aby oglądanie zakończyć podziwianiem zachodu słońca nad doliną. Wcześniej trochę się przez dolinę jedzie, trochę idzie, trochę wspina na wydmę. A szczególnej atrakcyjności doliny decyduje melanż biało - srebrnej soli i rudego piasku. Dodatkowo sama forma też jest wyjątkowo urozmaicona
Wspinaczka na wydmę zajmuje nie więcej niż pół godziny. Jest też dłuższy szlak ale wygląda na to, że większość zorganizowanych grup go omija. Nasza też, niestety.
Poszliśmy za to do jaskini. Jaskinia jest cała z soli, wcale taka łatwa do przejścia nie jest, miejscami trzeba sobie poświecić komórką.
Zawsze miałem nieodparte wrażenie, że jeżeli gdzieś nie mają nam zbyt wiele do zaoferowania, to chwalą się pięknym zachodem / wschodem słońca nad posiadaną "atrakcją". A ponieważ wschody i zachody są zawsze piękne, to choćby chodziło tu o stóg siana, to jakoś to będzie.
Nie jest tak w przypadku Valle De La Luna. Zachód słońca jest tu rzeczywiście PIĘKNY I NIEPOWTARZALNY.
W niedzielny poranek przyjechał po nas, dla odmiany, busik podpisany "Viva de Atacama!".
Wcale się nie zdziwiliśmy.
Jak należy się spodziewać Salar de Tara Flat jest flat, czyli podobieństwo do wulkanu raczej znikome albo wręcz żadne. Zatem na pewno nie mógł to być obszar zainteresowań Volcano Aventura.
- Polonia? Dzen dobry:) Ja troche polsky mofie, powitał nas Hector, dzisiejszy przewodnik.
- Piekna Polska, ja byl dos miesiac. Bydgosc linda, eee.., piekna, bardzo, bardzo piekna ... Hector zapatrzył się w dal, ponad naszymi głowami i na chwilę gdzieś, hen, hen odleciał... - Aaaa, no tak, tak. To wasze miejsca.
Wycieczki do Tara Salt wcale specjalnie nie są eksponowane w ofertach agencias de viajes. Pewnie dlatego, że trzeba jechać pod górkę. Nie jest ona byle jaka, pnie się przez ponad sto kilometrów non stop.
W dolinie został Salar de Atacama i San Pedro.
To nie źle ustawiony aparat, tylko droga ciągle pod górę.
Wyobrażam sobie, że strasznie fajnie musi się tu jeździć na rowerze. Z powrotem, oczywiście a nie do góry. Sto kilometrów bez pedałowania, no, no.
Gorzej jednak pewnie bywa z hamowaniem. Co kilkaset metrów droga ma zrobione krótkie odgałęzienia oznaczone tablicą: "pista emergencia". Pista emergencja jest wysypana grząskimi kamykami i kończy się pagórkiem usypanym też z takich kamyków. Przypuszczam, że chodzi o to, że gdyby komuś puściły hamulce, to nie zatrzyma się on dopiero sto kilometrów dalej, tylko będzie mógł skręcić i możliwie bezpiecznie zaryć się w miękkim podłożu.
Problem hamowania na pewno nie ma tu charakteru wyłącznie akademickiego. Na poboczu widzieliśmy wrak autobusu, który jechał z Argentyny. Zapalił się od rozgrzanych hamulców.
Licancabur zdaje się być w zasięgu ręki.
Hector darzył nas szczególną atencją. Byliśmy wprawdzie jego jedynymi anglojęzycznymi podopiecznymi, ale fakt, że przyjechaliśmy z Polski, widać było, też miał dla niego znaczenie. - Bydgosc piekna, bardzo piekna... Jak się okazało wkrótce, zachwyt dla Bydgoszczy wcale nie był skutkiem zastosowanych tam rozwiązań urbanistycznych albo urody zabytków ale Zosi, która owe miasto, zdaje się, ciągle zamieszkuje.
Hector, co się na nas popatrzył, to smutny się robił jakiś taki. Najpierw braliśmy to do siebie ale wyglądało na to, że niechcący o tej Zosi przypomnieliśmy a Zosia Hectorem znowu zawładnęła na dobre.
Podejrzanie zachowywał się też Ernesto, młody lekarz z Santiago. Zamyślony ciągle oddalał się od grupy, zawsze ostatni wracał do busika. Na dodatek wyglądało, że postanowił popełnić samobójstwo przez złapanie jakiegoś ciężkiego przeziębienia. Wszyscy w polarach i puchowych kurtkach, w czapkach, rękawicach, nausznikach i co tam kto miał. A Ernesto - w koszulce z krótkim rękawkiem.
Żona zabrała mi ciepłą odzież i próbowała przyodziać nieboraka ale ten stwierdził, że ma wszystko co potrzeba, lecz postanowił zamarznąć.
Po każdej wycieczce z fotek i wideo robię na swój użytek coś pośredniego pomiędzy pokazem slajdów a filmem. Pod zdjęcia podkładam muzykę, bo bez tego nikt takiego pokazu nie wytrzyma. Muzyka musi pochodzić z odwiedzanego kraju. A odkąd dowiedziałem się, że jedna z użytych kiedyś przeze mnie piosenek głosi, że: "[...] utniemy głowy wszystkim niewiernym a ich kości będą bielały wśród piasków pustyni...", najpierw staram się zrozumieć - o czym tam tak naprawdę śpiewają.
Próbowałem, przy pomocy google translatora, przetłumaczyć słowa kilku chilijskich szlagierów, które, na pierwszy rzut oka wydawały mi się sympatyczne i wesołe - i wtedy doznałem olśnienia. W jednej chwili zrozumiałem Hectora, Ernesto, Francisco, taksówkarza z Santiago, Albierto, smutnego sklepikarza po drodze do Puerto Natales i pozostałych:
ICH DUSZA CIERPI.
Czy są z tego powodu nieszczęśliwi? Nie, bo tu wszyscy mężczyźni tak mają. Możliwe powody do cierpienia duszy są w zasadzie tylko cztery. Do wyboru: * zakochałem się bez wzajemności * zakochałem się ze wzajemnością * nie mogę się zakochać * ani jedno ani drugie ani trzecie, tylko jakoś refleksyjnie mi się zrobiło.
Jestem tego pewien niemal w stu procentach, bo mówią o tym piosenki, które tu śpiewają. Inne tematy, poza wymienionymi - NIE WYSTĘPUJĄ. Bierzesz np. wesoły, skoczny walczyk, w sam raz do twoich pięknych, słonecznych zdjęć. Tymczasem włączasz google translator i masz:
"Jakiż to smutek odczuwa dusza, kiedy szczęście sięga Jest przeciwny pragnieniom, za którymi tęskni serce Jak zgorzkniałe są godziny mojego istnienia Nie zapominając o swoich oczach, bez słuchania swojego głosu
Ale czasami, cień wątpliwości, że Przez mój umysł przechodzi to jak śmiertelna wizja. Co za szkoda Poczuj duszę, gdy sprzeciwia się niepobożny szczęście Do pragnień, za którymi tęskni serce"
Najbardziej jednak podobało mi się tłumaczenie innej, wesołej, jak wcześniej sądziłem piosenki:
"Serce mrozu opuściło pomieszczenie, zimno spojrzenie, zimno serce; cały czuł się pasterzem, którego córka pracodawcy kochała najbardziej.
Dziewczyna tak ładna jak gwiazdy, tylko w ogrodach można było znaleźć; ich przodkowie, stary spuścił łomot, Przytulili swoje łóżeczko, księżyc i morze.
Po prostu ją kochać, tylko patrzeć na nią, szef rzucił mu wściekły poranek; biedny owczarek, jak miał wyglądać w tak pięknej córce nędzny pionek?"
Akurat ta piosenka tak najgorzej się nie kończy, to znaczy zależy dla kogo nie najgorzej. O ile dobrze zrozumiałem, później jakiś tygrys albo inny zwierz zeżarł stado bogatego pracodawcy, który nie chciał oddać ręki córki zakochanemu. Tymczasem ubogi pasterz trochę się dorobił. No i wtedy przyszła koza do woza.
Pierwszą piosenkę, "Que pena siente el alma" śpiewała Violetta Parra, drugą natomiast, "Corazon de escarcha" - Hector Pavez. Inne, fajne, klasyczne piosenki śpiewa El Indio Araucano. Jeżeli ktos do Chile się wybiera, warto posłuchać i poczuć klimat tego kraju.
Muzyka, poezja i inne sztuki chyba odgrywają tu w życiu narodu naprawdę dużą rolę. Trudno w to uwierzyć - gdy Pablo Neruda czytał swoje wiersze, potrafił ściągnąć na stadion 70tys. słuchaczy.
ONI SĄ TU NAPRAWDĘ ROMANTYCZNI.
Nawet największy na świecie radioteleskop, wybudowany na Atacamie, nazwali "Dusza". Może przy jego pomocy będą próbowali ją zrozumieć?
W oddali anteny radioteleskopu. Są na wysokości 5tys. metrów.
Wycieczka do Salar de Tara okazała się dla mnie numerem 1 wśród wszystkich odwiedzanych miejsc. Tylko wrażenia z Piedras Rojas mogą próbować odebrać jej to miejsce.
Zdjęcia postaram się podpisać fragmentami tekstów różnych fajnych chilijskich piosenek, przetłumaczonych przy pomocy niezawodnego Google:)
"Samotny pustkowie, daleko od ciebie czy będzie ciągnik rolniczy jęczy, tęskni, tęskni gdzie jesteś moja piękna"
"Niewzruszony pośród nie ma miasta wytrwam skała twarda miłość nie wyskoczy na mnie"
Jeżeli mowa o kulturze Chile - szału jak w Peru czy Boliwii - nie ma.Tradycje andyjskie przebijają się trochę przez europejskie z pochodzenia zwyczaje,ale w sposób bardzo zorganizowany i uporządkowany.Taka mieszanka radosnego bałaganu Aimara i ordungu zaprowadzonego przez dziewiętnastowiecznychimigrantów z Niemiec.Dlatego do Chile jedzie się przede wszystkim aby podziwiać przyrodę.Główne must-see atrakcje to Atacama i parki narodowe Patagonii.Jeżeli wygospodarować trochę więcej czasu i znacznie więcej pieniędzy -można polecieć na Rapa Nui.Na Wyspie Wielkanocnej nie byliśmy. Wydawało nam się, że koszty i fatyga z tym związane są duże w stosunku do tego, co można zobaczyć.Jak jest na prawdę - nie wiem. Bez wątpienia - w Chile jest znacznie więcej atrakcji przyrodniczych.Ernesto, na przykład, twierdził, że zdecydowanie najładniejszy wulkan jest niedaleko jego domu,gdzieś w połowie drogi między Santiago a Punta Arenas.I strasznie ubolewał, że skoro tyle trudu na podróż z Europy podjęliśmy, to wielka szkoda ten widok stracić.Na szczęście miał w komórce fotki.Faktycznie, takiego ładnego wulkanu jeszcze nie widziałem, nawet Fuji San mogłoby się schować.Obie atrakcje, to znaczy Atacama i Patagonia, są rozlokowane złośliwie: Atacama całkiem na północy, Patagonia - na południu a pomiędzy nimi jakieś 9 tys. km i lotnisko przesiadkowe po środku, w Santiago.W związku z tym o autobusach dalekobieżnych trzeba raczej zapomnieć i skupić się na pozyskaniu niedrogichbiletów lotniczych na liniach krajowych.Informacje o tym, że linie SKY AIRLINE są zdecydowanie tańsze od LATAM są całkowicie przesadzone.Natomiast serwis internetowy LATAM działa sprawniej a oferta lotów jest wystawiona z większym wyprzedzeniem.Jedyna trudność - trzeba KONIECZNIE skorzystać z hiszpańskiej wersji strony. Jeżeli przestawimy się na angielski, zmieni się nie tylko język ale także ceny i dostępność ofert promocyjnych.Pisałem do ich biura sprzedaży, czy nie oznacza to ograniczeń dla cudzoziemców.Odpowiedzieli, że nie, że bez względu na to skąd pochodzę mogę sobie wybrać: tańszy bilet po hiszpańsku albodroższy po angielsku.Pewnie chodzi im o propagowanie nauki języków obcych.Za cztery przeloty: Santiago - Calama -Punta Arenas - Santiago z bagażem dodatkowym płaciliśmy1000 PLN/os. mniej więcej.
Nawet nie trochę tylko razy dwa,
;) 9 tys. musiałby przejechać nasz autobus.====================================Chile jest krajem zamożnym.Nikt z jakąś specjalną determinacją o klientów nie zabiega.Czy taksówka, sklep z pamiątkami czy agencja turystyczna, działa to na zasadzie:chcesz to bierz, nie chcesz albo masz jakieś nietypowe potrzeby - to trudno, specjalnienam na tobie nie zależy.Waluta, pesos, liczona jest w tysiącach.Na własny użytek można przyjąć, że 1 tys. CLP = 6 PLN albo 1 USD = 6 tys. CLPTen drugi przelicznik jest stosowany w praktyce prawie wszędzie tam, gdzie godzą sięprzyjąć dolary zamiast lokalnej waluty.W rzeczywistości bankowy kurs wymiany to: 1 USD = 6.3-6.4 CLP, więc warto wstąpić do bankualbo kantoru i wyposażyć się w pesos hurtowo. Pod żadnym pozorem nie należy wymieniać pieniędzy przygodnie, na ulicy.Tak przynajmniej twierdzili poznani ludzie: współpasażerka z samolotu, taksówkarz wspominającytęsknie "polska kielbasa" ze sklepiku który był i nie wiedzieć czemu zniknął z dnia na dzień czy w końcuwłaściciel hostelu.Podobno jest dużo ordynarnie, na kserokopiarce fałszowanych banknotów i przyjezdnych łatwo nabrać.Kiedy to wszystko już wiemy - można wysiąść z samolotu i postawić nogi na chilijskiej ziemi.Wylądowaliśmy w Santiago przed południem. My tak, nasza walizka - nie, więc trochę to potrwało, zanim dotarliśmy do hotelu.Na początek wybraliśmy Atacamę.Przed dalszą podróżą dobrze jest chyba odpocząć i przenocować w Santiago.W sumie takie rozwiązanie narzuca przede wszystkim rozkład lotów do Calamy.Do wyboru jest hotel przy lotnisku, z transferem kosztuje ok. 300 PLN za dwie osoby, śniadanie w cenie.W mieście jest taniej ale trzeba z kolei zapłacić za taksówkę, w jedną stronę 15-20 tys. CLP czyli jakieś100 PLN albo tłuc się autobusem a potem metrem.Metro w godzinach szczytu jest bardziej zatłoczone niż w Tokio.Z kolei korki na ulicach też potrafią wydłużyć jazdę nawet do dwóch godzin.Mówiąc krótko: przy krótkiej przesiadce lotniczej w Santiago polecam nocleg przy lotnisku.Na Atacamę potrzeba co najmniej 6 dni: jeden na transfer z Santiago i ogarnięcie się na miejscu,cztery na oglądnięcie tego co jest do oglądnięcia i jeden na powrót do Santiago.Dni zarezerwowane na podróż takie do końca stracone nie są, lot trwa niecałe dwie godziny, więc alboprzed albo po też można czymś ciekawszym się zająć.
@TikTak, strasznie lubię Twoje relacje
:) zwłaszcza styl narracji i spostrzeżenia. Jeśli mogłabym prosić - pisz trochę dłuższe teksty, żeby przyjemności było więcej
:)Pozdrawiam.
mógłbym napisać to samo co @pestycyda ale jako mężczyźnie chyba mi nie za bardzo wypadarelacja świetna, jak zawszete fakty o Nerudzie na stadionie to sprawdzone czy chilijskie legendy dla turystów?
:-)
Dzień Dobry. Gratuluję super podróży i wspaniałej relacji. Rozważam podobną destynację, tylko mam pewne wątpliwości i stąd moje pytanie: "czy ta wysokość ma negatywny wpływ na samopoczucie oraz czy drogi w Patagonii są bardzo urwiste i kręte?" Z góry dziękuję. Grzegorz
Drogi w Patagonii nie są ani trochę kręte lub urwiste.Najczęściej widok jest taki, jak na załączonych zdjęciach z Ruta Del Fin Del Mundo: droga prosta, aż po horyzont, wokół step.W parku narodowym, tak Torres del Paine jak i Los Glaciares trasa jest bardziej urozmaicona,często szutrowa.Jednak żadnych ekstremalnych urwisk, zwężeń albo zakrętasów, jak np. w niektórych miejscach w Norwegii - nie ma.Cały ruch drogowy jest w stu procentach uporządkowany, jak w Europie.Drogi pooznaczane, opisane, dobrze utrzymane.Jedyne utrudnienie w podróżowaniu - bardzo rzadko rozlokowane stacje benzynowe.Oczywiście - Patagonia jest wielka, więc piszę o miejscach, gdzie byłem, czyli takich dla przeciętnegoturysty.W Patagonii przebywamy na małej wysokości i o złym samopoczuciu z nią związanym raczej nie ma mowy.Problem dotyczy Atacamy.Gdy noclegi nie są położone na dużej wysokości, to jednak nie powinno się doświadczać żadnych większychprzykrości.Jeżeli zatem zamieszkasz w San Pedro (2400 m n.p.m.) a w ciągu dnia wybierzesz się na wycieczkę powyżej4 tys. nic Ci nie powinno dolegać.Wyzwaniem będzie natomiast wycieczka do Boliwii, w kierunku Uyuni.Duża wysokość plus samochód przez przez kilka dni podskakujący na bezdrożach może dać w kość.Więc jeżeli miałbyś taki plan - wcześniej zaaklimatyzuj się w San Pedro.Pomocny może być Diuramid (to nasza nazwa, za granicą: Diamox) - lekarz rodzinny może przepisać.Kiedy byliśmy w Peru, stopniowo przyzwyczajaliśmy się do wysokości.Jeden dzień lekkich nudności, problemy z zaśnięciem i to wszystko.Potem tylko obniżona wydolność fizyczna - łatwo o zadyszkę i podwyższone tętno.W Tybecie natomiast profilaktycznie nafaszerowaliśmy się Diuramidem - i zadziałało.Żadnych migren, nudności albo koszmarów sennych.PozdrawiamTomek
Fantastyczne zdjęcia
:) hah, byłam z chłopakiem też w tych miejscach w grudniu 2017, może gdzieś się minęliśmy
;) siedząc w pracy przy biurku ogromnie do tych miejsc tęsknię
Mozna bardzo tanio poleciec do Brazylii. Aby to bylo mozliwe musicie kliknac w ponizszy obrazek.
P.S. JEBAL WAS PIES. NIECH WAM SIE SAMOLOTY ROZPIERDOLA Z WAMI NA POKLADZIE !!! I NIECH WAS WSPIERDALAJA ROBALE KURWY I SZMATY !!! CHUJ WAM W DUPSKA SMIERDZACE ZJEBY GENETYCZNE. JESTESCIE KRZYWYMI CHUJAMI I ROZJEBANYMI KURWAMI !!!
TikTak - świetna relacja, przeczytałam jednym tchem, ubawiwszy się przy tym po pachy
:) masz super styl pisania, lekki, dowcipny. Będę w tych rejonach w sierpniu, tym bardziej wielkie dzięki za dużo informacji.
Ciekawe zdjęcia, ŚWIETNE teksty, super wyprawa!Po przeczytaniu i obejrzeniu tylko jedno w głowie: kiedy najszybciej mogę tam pojechać? W tym roku już zaplanowane, może przyszły...Dziękuję!
hej! ja też bardzo dzizękuję za relację! tak się składa, że w październiku mam zamiar zrobić bardzo podobną trasę i też w dwa tygodnie.Obecny plan zakłada dwa dni na aklimatyzację w Santiago de Chile (ewentualnie czekanie na bagaże
:lol: bo też mamy kilka przesiadek po drodze), dalej 4 dni na północy baza noclegowa w San Pedro de Atacama, i 5 dni na południu i jeden dzień w Santiago żeby odpocząć przed powrotem. Dziękuję za rady w relacji!
Bardo fajne zdjęcia! klimat Valparaiso nieprzeciętny, ale tam dość niebezpiecznie jest. Nam kobieta z hostelu zakreślała na mapie rejony gdzie zdecydowanie nie powinniśmy się zapuszczać
:)
Byłem w Valparaiso niecały miesiąc temu. Na wzgórzach nic się nie zmieniło. Na dole jest trochę mniej pewnie - zamieszki zrobiły swoje. Więcej aktualnych informacji i fotek wrzuciłem w relacji: transatlantykiem-do-buenos-aires-plus-cos-jeszcze,219,146511 - posty #108 i kolejne.
Pomysł na wyjazd naszym znajomym wydał się nietypowy.
A że nie kojarzył się ani z Machu Picchu, jak Peru ani z tangiem w Buenos Aires, jak Argentyna
ani z karnawałem w Rio, jak Brazylia - to nie tylko nietypowy ale i nieciekawy.
Prawdę powiedziawszy, my również przeczytaliśmy "Dom Dusz" Isabel Allende a tekst piosenki
"[...] chwilę było jak w Chile, każdy miał ..." całkiem skutecznie kształtował wizerunek kraju.
Jednak AirFrance za 2000 PLN/os. był gotów przetransportować nas do Ameryki i na dodatek obiecywał, że
po dwóch tygodniach stamtąd zabierze do domu.
Bilety kupowaliśmy w styczniu 2017 a podróż miała odbyć się na przełomie listopada i grudnia.
Żeby zagospodarować w miarę racjonalnie dwa tygodnie w tym kraju, trzeba się trochę przyłożyć.
Po pierwsze Chile nie można, jak większość krajów na świecie, zwiedzać wzdłuż i wszerz.
W rachubę wchodzi tylko jeden kierunek.
Po drugie trzeba zwalczać ciągłe pokusy skoku na bok - a to do Boliwii a to do Argentyny, gdzie czyhają
różne znane atrakcje, bo wtedy na samo Chile czasu zabraknie.
Chilijskie relacje kolegów, bardzo inspirujące, przeczytaliśmy od dechy do dechy a następnie jeszcze raz.
Potem plany wycieczek, niezbyt licznie oferowanych przez biura podróży.
Wyglądało na to, że takiego stałego wypracowanego, sprawdzonego i powtarzanego przez wszystkich
kanonu zwiedzania drugiej ojczyzny Ignacego Domeyki nie znajdziemy.
Dwa tygodnie ułożyliśmy po swojemu, okazało się nie najgorzej - nie było zbyt męcząco ani też nie wiało nudą.
Stąd też i relacja, może komuś się przyda.Jeżeli mowa o kulturze Chile - szału jak w Peru czy Boliwii - nie ma.
Tradycje andyjskie przebijają się trochę przez europejskie z pochodzenia zwyczaje,
ale w sposób bardzo zorganizowany i uporządkowany.
Taka mieszanka radosnego bałaganu Aimara i ordungu zaprowadzonego przez dziewiętnastowiecznych
imigrantów z Niemiec.
Dlatego do Chile jedzie się przede wszystkim aby podziwiać przyrodę.
Główne must-see atrakcje to Atacama i parki narodowe Patagonii.
Jeżeli wygospodarować trochę więcej czasu i znacznie więcej pieniędzy -można polecieć na Rapa Nui.
Na Wyspie Wielkanocnej nie byliśmy.
Wydawało nam się, że koszty i fatyga z tym związane są duże w stosunku do tego, co można zobaczyć.
Jak jest na prawdę - nie wiem.
Bez wątpienia - w Chile jest znacznie więcej atrakcji przyrodniczych.
Ernesto, na przykład, twierdził, że zdecydowanie najładniejszy wulkan jest niedaleko jego domu,
gdzieś w połowie drogi między Santiago a Punta Arenas.
I strasznie ubolewał, że skoro tyle trudu na podróż z Europy podjęliśmy, to wielka szkoda ten widok stracić.
Na szczęście miał w komórce fotki.
Faktycznie, takiego ładnego wulkanu jeszcze nie widziałem, nawet Fuji San mogłoby się schować.
Obie atrakcje, to znaczy Atacama i Patagonia, są rozlokowane złośliwie:
Atacama całkiem na północy, Patagonia - na południu a pomiędzy nimi jakieś 9 tys. km i lotnisko przesiadkowe po środku,
w Santiago.
W związku z tym o autobusach dalekobieżnych trzeba raczej zapomnieć i skupić się na pozyskaniu niedrogich
biletów lotniczych na liniach krajowych.
Informacje o tym, że linie SKY AIRLINE są zdecydowanie tańsze od LATAM są całkowicie przesadzone.
Natomiast serwis internetowy LATAM działa sprawniej a oferta lotów jest wystawiona z większym wyprzedzeniem.
Jedyna trudność - trzeba KONIECZNIE skorzystać z hiszpańskiej wersji strony.
Jeżeli przestawimy się na angielski, zmieni się nie tylko język ale także ceny i dostępność ofert promocyjnych.
Pisałem do ich biura sprzedaży, czy nie oznacza to ograniczeń dla cudzoziemców.
Odpowiedzieli, że nie, że bez względu na to skąd pochodzę mogę sobie wybrać: tańszy bilet po hiszpańsku albo
droższy po angielsku.
Pewnie chodzi im o propagowanie nauki języków obcych.
Za cztery przeloty: Santiago - Calama -Santiago-Punta Arenas - Santiago z bagażem dodatkowym płaciliśmy
1000 PLN/os. mniej więcej.Nawet nie trochę tylko razy dwa, ;) 9 tys. musiałby przejechać nasz autobus.
====================================
Chile jest krajem zamożnym.
Nikt z jakąś specjalną determinacją o klientów nie zabiega.
Czy taksówka, sklep z pamiątkami czy agencja turystyczna, działa to na zasadzie:
chcesz to bierz, nie chcesz albo masz jakieś nietypowe potrzeby - to trudno, specjalnie
nam na tobie nie zależy.
Waluta, pesos, liczona jest w tysiącach.
Na własny użytek można przyjąć, że 1 tys. CLP = 6 PLN albo 1 USD = 6 tys. CLP
Ten drugi przelicznik jest stosowany w praktyce prawie wszędzie tam, gdzie godzą się
przyjąć dolary zamiast lokalnej waluty.
W rzeczywistości bankowy kurs wymiany to: 1 USD = 6.3-6.4 CLP, więc warto wstąpić do banku
albo kantoru i wyposażyć się w pesos hurtowo.
Pod żadnym pozorem nie należy wymieniać pieniędzy przygodnie, na ulicy.
Tak przynajmniej twierdzili poznani ludzie: współpasażerka z samolotu, taksówkarz wspominający
tęsknie "polska kielbasa" ze sklepiku który był i nie wiedzieć czemu zniknął z dnia na dzień czy w końcu
właściciel hostelu.
Podobno jest dużo ordynarnie, na kserokopiarce fałszowanych banknotów i przyjezdnych łatwo nabrać.
Kiedy to wszystko już wiemy - można wysiąść z samolotu i postawić nogi na chilijskiej ziemi.
Wylądowaliśmy w Santiago przed południem.
My tak, nasza walizka - nie, więc trochę to potrwało, zanim dotarliśmy do hotelu.
Na początek wybraliśmy Atacamę.
Przed dalszą podróżą dobrze jest chyba odpocząć i przenocować w Santiago.
W sumie takie rozwiązanie narzuca przede wszystkim rozkład lotów do Calamy.
Do wyboru jest hotel przy lotnisku, z transferem kosztuje ok. 300 PLN za dwie osoby, śniadanie w cenie.
W mieście jest taniej ale trzeba z kolei zapłacić za taksówkę, w jedną stronę 15-20 tys. CLP czyli jakieś
100 PLN albo tłuc się autobusem a potem metrem.
Metro w godzinach szczytu jest bardziej zatłoczone niż w Tokio.
Z kolei korki na ulicach też potrafią wydłużyć jazdę nawet do dwóch godzin.
Mówiąc krótko: przy krótkiej przesiadce lotniczej w Santiago polecam nocleg przy lotnisku.
Na Atacamę potrzeba co najmniej 6 dni: jeden na transfer z Santiago i ogarnięcie się na miejscu,
cztery na oglądnięcie tego co jest do oglądnięcia i jeden na powrót do Santiago.
Dni zarezerwowane na podróż takie do końca stracone nie są, lot trwa niecałe dwie godziny, więc albo
przed albo po też można czymś ciekawszym się zająć.Calama to niemałe miasto, ponad 100 tys. mieszkańców a dla turystów jest ważne, bo ma lotnisko
i największą na świecie odkrywkową kopalnię miedzi.
Lotnisko w Calamie jest oddalone od miasta o 20 min. albo wg innej jednostki miary: 6000 CLP za taksówkę.
Jego rozmiary - w sam raz, nie da się zgubić a wszystko co niezbędne - jest pod ręką.
A najbardziej niezbędny, bo opuszczeniu samolotu jest transport do San Pedro De Atacama, gdzie trzeba
zamieszkać, jeżeli planuje się codzienne wycieczki po pustyni.
Podaż rozmaitych pojazdów większych albo mniejszych jest duża.
Bilety kupuje się w hallu lotniska bez najmniejszego problemu, nie ma sensu zawracać sobie głowy
jakimiś wcześniejszymi rezerwacjami przez Internet.
Przy trzech okienkach były długie kolejki chętnych na podróż do San Pedro a przy czwartym- nie stał nikt.
Bardzo nam tego okienka było szkoda i dlatego w nim zrobiliśmy zakupy.
Podejrzane było tylko, że tutaj bilet kosztował 7tys. a tam gdzie kolejka: 12tys. CLP.
W sumie to nie dowiedziałem skąd ta różnica i ceny i zainteresowania.
Przypuszczam, że wersja droższa oferowała podrzucenie pod próg hotelu a nasza - tylko na dworzec autobusowy.
Jazda trwa niecałe dwie godziny, pod koniec drogi zwłaszcza, widoki przez okno są intrygujące, bo droga wije się nad
Valle De La Luna, więc czas się nie dłuży.
Popołudnie po przyjeździe trzeba poświęcić na zakup wycieczek po pustyni na następne dni.
San Pedro de Atacama prezentuje się całkiem przyjemne.
Zabudowa wygląda raczej rozdrypowo ale jest schludnie i czysto.
W zasadzie jest to wielkie biuro podróży, w każdych drzwiach oferowane są wycieczki po pustyni, repertuar
niemal identyczny, dostępność - od zaraz, od jutra, w najgorszym razie - od pojutrze.
Ten ostatni przypadek dotyczy imprez trekingowych i wyjazdów poza granicę boliwijską.
Centrum to jeden kościół i bez przesady - setki biur a raczej biurek podróży, tyle samo restauracji, barów i sklepów
z pamiątkami.
Nad gromadnie wędrującym wzdłuż ulic tłumkiem turystów unosi się leciutki ale tu i ówdzie gęstniejący zapaszek
marihuany.
Hippisi próbują sprzedawać wisiorki z koralików, żeby znaleźć środki na jeszcze parę dni w tym pięknym miejscu.
Zatem, mówiąc krótko - jest wesoło.
Hostel w San Pedro z zewnątrz wygląda z reguły mniej więcej tak, jak całe miasteczko:
Nasz był niedaleko dworca autobusowego, kilka minut od centrum.
Nazywał się North Atacama i był dostępny za pośrednictwem Booking.com.
Polecam.
Mają i dormitoria i pokoje z własną łazienką.
Sklepy spożywcze obok.Zakup wycieczek w San Pedro to szczególnie ważne i odpowiedzialne przedsięwzięcie, więc
naczytaliśmy się na ten temat rozmaitych porad i rekomendacji na Tripadvisorze i innych forach
oraz poradnikach.
Trzeba przyznać, że materiału na ten temat nie brakuje.
Wszyscy radzą, żeby nie kupować w pierwszym lepszym miejscu, tylko najpierw zrobić rozeznanie.
Potem nie dać się namówić na cały, kilkudniowy komplet wycieczek lecz sprawić sobie jedną.
Jeżeli będziemy zadowoleni, zawsze zdążymy z zakupem a jak nie - poszukamy innego biura.
Uzbrojeni w podbudowę teoretyczną ruszyliśmy w miasteczko.
Zaraz, przy pierwszych mijanych drzwiach zaczepiła nas energiczna blondynka.
Wyglądała trochę dobrze a trochę źle.
Dobrze - bo sprawiała wrażenie wyjątkowo zadowolonej z siebie i świata.
Źle - bo chyba za długo była na słońcu albo pogniewała się z filtrem do opalania.
- Excursion?
- Thank You, not now.
- Why not now? SO WHEN?
Weszliśmy do środka.
Po chwili rozmowy zorientowaliśmy się, że dziewczyna, Litwinka, która w San Pedro stanęła kilka miesięcy temu
na popas, o atrakcjach Atacamy wie tyle co i my a wycieczek takich, żeby było trochę trekingu a nie tylko jazda
samochodem - nie może zaproponować.
Nie dała za wygraną, wciągnęła nas w rozmowę i stwierdziła, że wprawdzie ona nie, ale koledzy w innym biurze
mają super wycieczki z trekingiem, dokładnie takie, jak chcemy.
Trudno było się oderwać od przeciwnika i podreptaliśmy grzecznie kilka zaułków dalej, gdzie mieli urzędować koledzy:
Treking rzeczywiście był, ale polegał na całodziennym gramoleniu się na wulkan.
Lascar stanowił nr 1 ale do wyboru były też inne góry, trochę bardziej wymagające.
Natomiast inne wycieczki - standard, jak wszędzie, na dodatek ceny wcale nie zachęcały.
Już, już mieliśmy czmychnąć namolnej sprzedawczyni, gdy do środka wkroczył piesek.
Piesek wyglądał jak półtora nieszczęścia - jakaś część w gipsie, jakaś w bandażu, malowniczy
kołnierz wokół szyi.
Spojrzenie miał jednak w miarę, jak na swoja sytuację, wesołe i nawet próbował merdać.
Litwinka stwierdziła, że piesek jest od trzech dni jej, to znaczy znalazła go, pewnie potrącił go samochód
i ona teraz się nim opiekuje.
Piesek miał bardzo sympatyczny pysk, kupiliśmy komplet wszystkich wycieczek, pewnie coś mu
na rehabilitację z tego wpadnie.
Całe nasze przygotowanie i postanowienia zakupowe, chyba dosłownie, poszły psu na budę.
Nabyte wycieczki okazały się jednak nad wyraz trafione.
To znaczy - odbiór z hostelu punktualny, busik nowy i wygodny, przewodnik elokwentny i anglojęzyczny,
zwiedzanie bez pośpiechu a jedzenie dobre.
Byliśmy zadowoleni w 100%
Teraz wiemy już dokładnie jak funkcjonuje przemysł turystyczny w San Pedro i możemy napisać porządny poradnik
"Jak kupować wycieczki po Atacamie":
* Nie zawracać sobie głowy robieniem wcześniejszych rezerwacji przez Internet
* Nie zwracać uwagi na nazwę biura, gdzie dokonujemy zakupu. Choćby mówili nie wiadomo co, to i tak z kim
pojedziemy - zobaczymy w chwili wyjazdu.
Oni mają tu taką spółdzielnię i turystów oddają jak chłopa z ziemią, gdy sami nie zbiorą pełnej grupy.
* Kupić od razu komplet wycieczek, szkoda czasu na codzienne poszukiwania a w komplecie jednak może być
taniej.
* Biura, które oferują wycieczki po 40tys. CLP wymieniają się turystami z biurami za 40tys. CLP a biura z wycieczkami
po 100tys. CLP z biurami za 100tys. CLP
Nas przez trzy dni wozili po pustyni i karmili za 100tys CLP/ os. czyli jakieś 600 PLN i było świetnie.
Codziennie na busiku widniała inna nazwa biura a przewodnicy to freelanserzy pracujący dla kilku operatorów jednocześnie.
Nie wiem jak wygląda wersja tańsza, przypuszczam, że zamiast kilkunastoosobowego busika jest mały autobus,
być może, że nie ma też jedzenia.
* Nie iść pod prąd. Tutaj wszystko działa wg wypróbowanych schematów.
Chcesz oglądać solniska, gejzery, laguny - to będziesz jeździł samochodem. Dostaniesz po drodze drugie śniadanie i obiad.
Chcesz zmęczyć nogi - to zabierzemy cię na jakiś wulkan.
Rozwiązania pośrednie są drogie, trudno dostępne i na dobrą sprawę chyba nawet sam organizator do końca nie wie,
co mu z tego wyjdzie.Potem droga zaczyna się piąć w górę, aż do 4tys. m.
Żeby jazda nie była zbyt monotonna, wszystkie wycieczki zatrzymują się w Socaire.
Najwidoczniej tutejsi Indianie byli dawniej zajęci innymi sprawami niż budowanie
lub wytwarzanie czegokolwiek, bo za wiele artefaktów związanych z minionymi wiekami nie ma.
Zatem - na bezrybiu i rak ryba, więc jest Socaire.
Prezentuje się całkiem malowniczo ale przypuszczam, że Peruwiańczyk który wybrałby się tu
na wycieczkę za nic w świecie nie domyśliłby się, dlaczego Socaire ma być atrakcją.
Na przełomie listopada i grudnia wszystko co może kwitnąć w Chile - kwitnie.
Nawet pustynia.
W oddali dolina i Salar de Atacama.
Przewodniczka stwierdziła, że miejsca takie maja raczej charakter wyjątkowy.
W sumie to dobrze, bo co to byłaby za pustynia ...
Od kwiatków do Piedras Rojas trzeba się tłuc po gruntowej drodze blisko dwie godziny.
Niedługo będzie lepiej, szosa w kierunku granicy z Argentyną jest w budowie.
Nie tylko kwiatki ale jakiekolwiek inne roślinki - znikają.
Jesteśmy na wysokości 4 tys. m, wszystko jest dokładnie potrzepane solą, choć w San Pedro
upał, tutaj trzeba założyć puchową kurtkę i wieje, wieje, wieje ...
Nic dziwnego, że nic tu nie chce rosnąć.
Piedras są rzeczywiście rojas.
W sklepach z pamiątkami są czasem ramki z kolorowym piaskiem za szybką, który
układa się w różne ciekawe wzorki.
Spacerując po Piedras Rojas można mieć wrażenie, że jest się wewnątrz takiej ramki właśnie.
Otoczenie Piedras Rojas to solnisko Salar De Talar.
Trudno mu zwrócić na siebie uwagę, bo oczy są skierowane z reguły na sąsiada.
Dziękuję! Ale mi miło.
Ale dłuższych tekstów nie da się pisać:(
Niestety.
Jak ktoś jest ładny ale na zdjęciach wychodzi tak sobie, to mówi się, że jest niefotogeniczny.
A co, gdy oglądanie czegoś jest intrygujące, co chwilę jakiś widok zachwyca i ciekawość pali co będzie dalej
a potem wychodzi opis w rodzaju "biało / biało / flaming"?
To jak się na to mówi?
Nietekstogeniczny?
Jeżeli tak, to Chile, a przynajmniej omawiana jego część, jest nietekstogeniczna właśnie.
Weźmy na przykład taką Duna Grande w Valle De La Luna.
Góra piachu ciągnie się ze dwa kilometry wzdłuż i sięga prawie do nieba.
Jest przy tym nieskazitelnie gładka, jak pupa niemowlęcia i posrebrzona solą.
Wszystko świeci się i mieni raz biało, raz pomarańczowo, gdy słońce schodzi niżej ...
A najładniej podobno podczas pełni księżyca.
Tymczasem, co tu można napisać?
"Azaliż piękna wydma właśnie! Nieprawdaż?"
Na szczęście całkiem tragicznie nie jest, bowiem na pustyniach zdarzają się
czasem rzeczy niezwykłe, żeby nie powiedzieć - nadprzyrodzone.
Na własnej skórze doświadczyłem cudu lingwistycznego.
Po kolei.
W Chile występuje zjawisko Turystów Brazylijskich.
Jak można się po tym wstępie spodziewać - występują oni licznie, są żywiołowo gwarni,
pasjami fotografują się jak i gdzie tylko się da.
W odróżnieniu jednak od Turystów Innokrajowych Turyści Brazylijscy są wyjątkowo dobrze
usposobieni wobec całego wszechświata i koniecznie chcą się zaprzyjaźniać z każdym,
kogo tylko spotkają.
Aha, jednej rzeczy nie wolno im mówić, sam się przekonałem: że gdy nasze tj. polska
i brazylijska drużyny spotkają się w finale mundialu, to nasza wygra.
Sprawę należy przedstawić łagodniej, np. "nasze drużyny rozegrają wspaniały mecz".
Szczególnie jeden Brazylijczyk w naszej grupce objazdowej był nad wyraz rozmowny.
Gdy już wyczerpał wszystkie możliwe tematy, nie ustawał i np. występował z problemem:
- A jak myślisz, ile jest do tamtego jeziora?
- Eee, nie, nie masz racji, stawiam że 500m.
- Bo wiesz, ja lubię polować, a żeby polować, to trzeba umieć ocenić odległość.
- A tak w ogóle, to byłem w piechocie.
- A ty byłeś w wojsku. A w jakim?
- itd. itp.
I tak sobie radośnie gwarzyliśmy na każdym postoju, aż do chwili, kiedy zorientowałem
się, że Brazylijczyk mówi po portugalsku i trochę po hiszpańsku, ja natomiast po polsku
i trochę po angielsku.
Jak do licha ciężkiego możemy się rozumieć??!!
Owszem, było wino do obiadu, ale tylko trochę.
Na dodatek opowiedziałem mu dowcip o papudze i lodówce i wyglądało na to, że zrozumiał
o co chodzi.
CUD PUSTYNI!
==================================
W drodze powrotnej z Piedras Rojas zboczyliśmy jeszcze raz z asfaltu i znów samochód
musiał męczyć się kilkanaście kilometrów pod górę.
Laguny Miscanti i Miniques to właśnie te oddalone o 500m.
Jak widać Chilijczycy bardzo dbają o swoją przyrodę.
Tutaj, podobnie jak przy wszystkich pozostałych atrakcjach chodzi się tylko po wyznaczonych ścieżkach.Na drugi dzień trzeba było wstać jeszcze wcześniej, zaraz po 4.00.
Gejzery El Tatio są żelaznym punktem wszystkich programów wycieczkowych
wokół San Pedro więc nie mieliśmy dość odwagi, żeby choć trochę kontestować sensowność
tego, jak by nie patrzeć, poświęcenia.
Tym razem pod hostelem zjawił się busik firmowany przez Volcano Aventura, czyli tych, którzy
wycieczki nam sprzedali.
Sądząc po nazwie firmy, to pewnie bardziej się im podobają wulkany, niż płaskie części Atacamy,
więc być może dlatego tym razem osobiście poświęcili nam swój czas.
Gejzer do wulkanu trochę podobny, tylko mniejszy.
El Tatio są daleko i wysoko - trzeba jechać blisko trzy godziny a na miejscu jest mróz.
Od strony wjazdu dolina z gorącymi źródłami wygląda dość szaro, bo słońce jest jeszcze za horyzontem:
Ale cała zabawa właśnie na tym polega, żeby przyjechać z rana, kiedy powietrze jest jeszcze mroźne.
Para spod ziemi bucha wtedy szczególnie widowiskowo.
Dlatego też wycieczek o innej porze niż wczesny poranek - nie ma.
Kiedy podejdziemy bliżej, przestaniemy być rozczarowani.
Co chwilę któraś dziura w ziemi ożywa, czasem nagle, czasem stopniowo wyrasta z niej słup wody pomieszanej
z parą.
Kamyki wyznaczające granice ścieżek zbyt fotogeniczne nie są.
Mają tu jednak swoją rolę, poza tak wyznaczone granice nie wolno wychodzić.
Porządkowi specjalnie nie rzucają się w oczy.
Ale wystarczy tylko postawić nogę za ścieżką i zaraz ktoś podejdzie, żeby zwrócić uwagę.
Ma to jednak sens, bo zdarzały się wcześniej ponoć całkiem poważne przypadki poparzeń.
Wcale się nie dziwię.
Pióropusz wrzątku potrafił pojawić się nagle, w miejscu gdzie parę chwil wcześniej kompletnie
nic się nie działo.
Dobrze, że kamienna obwódka ostrzegała - nie idź tam.
O ile dojazd do El Tatio odbywa się w nocy to powrót jakieś dodatkowe atrakcje ze sobą niesie.
W okolicy dymiącego wulkanu Putana jest malownicza laguna, gdzie sprowadziły się rozmaite duże i małe
ptaszyska.
(znowu się nie zgadza - co to ma być za pustynia ??!!)
Kawałek dalej wąwóz porośnięty wielkimi kaktusami i znów laguna.
Tym razem brodzą w niej flamingi.
Jest też i wioska Machuca.
Ładnie? Ładnie.
Ale nic poza tym.
Tłumy powracające z El Tatio wędrują wzdłuż wioski (wszerz się nie da) i zastanawiają się: po co tu jesteśmy?
W końcu zagadkę rozwiązują: jesteśmy tu, żeby zjeść grilowany szaszłyk z lamy.
I ustawiają się w kilkudziesięciometrowej kolejce po ów szaszłyk.
Szaszłyki piecze pięciu gości.
Dokładnie to piecze jeden, drugi wachluje, żeby ogień nie zgasł, trzeci pilnuje, żeby przynosić na czas nowy materiał do
pieczenia, czwarty kasuje pieniądze, piąty dokłada patyków do ognia.
Cała wioska ponoć ma teraz ośmiu mieszkańców.
Przypuszczam więc, że szósty nadziewa szaszłyki na zapleczu a siódmy pewnie na te lamy poluje.
Ósmy - nie wiem co może robić, może darmozjad jakiś?Z gejzerów do San Pedro wraca się koło południa, zatem pojawiła się okazja, żeby
bliżej przyjrzeć się, co tam ciekawego w miasteczku jest.
Ze szczególnym uwzględnieniem sklepów z pamiątkami, bo zawsze pamiątki
rodzinie i kolegom przywozimy.
Co oni, biedni, potem z tym robią?!
W jednym ze sklepów spotkaliśmy naszą Litwinkę.
Dzisiaj zajmowała się sprzedażą srebrnej biżuterii.
Wyraźnie uradowała się na nasz widok.
Wiedząc, że w nadchodzącym nieuchronnie starciu nie mamy najmniejszych szans, krzyknęliśmy tylko
"muszę do toalety" i wypadliśmy na zewnątrz.
Staramy się nie iść na łatwiznę i nie kupować magnesów na lodówkę.
No, najwyżej dla Grażyny, bo zbiera.
Po gruntownym przeanalizowaniu oferty handlowej San Pedro zdecydowaliśmy, że sprawimy znajomym
albo po glinianej, andyjskiej szopce bożonarodzeniowej albo po pingwinie.
Jakoś niezręcznie było kupować te pingwiny na pustyni, więc stanęło na szopkach.
Szopek, jak policzyliśmy, było nam potrzebnych ze dwadzieścia, a po dwóch godzinach wędrówki od sklepu
do sklepu ciągle nie mieliśmy ani jednej.
Na dodatek dopadł nas głód.
Niestety, w związku z wczesnym powrotem, gastronomia w czasie wycieczki była ograniczona.
Dali nam tylko drugie śniadanie.
Teraz musieliśmy samodzielnie zdobyć pożywienie!!!
Życie w San Pedro rozkwita na dobre w godzinach wieczornych.
W związku z tym ktoś, kto poszukuje pożywienia o niewłaściwej porze staje się przyczyną
zakłopotania albo konsternacji wśród obsługi odwiedzonego lokalu.
Nawet, kiedy wyglądało na to, że wszyscy, łącznie z kucharzem zdążyli się już obudzić,
miałem nieodparte wrażenie, że patrzyli na nas i myśleli:
"no dobrze, w sumie, zaraz im coś z wczoraj odgrzejemy, może się nie otrują, a jeśli nawet to przecież
nie padną tu u nas od razu".
Gdy zrezygnowani i głodni wracaliśmy do hostelu, na obrzeżu miasteczka w oko wpadł nam
szyld "Cocineria".
Ludzi w środku było pełno, ani jednego turysty, sami miejscowi.
I teraz już wiemy dokładnie co i jak.
Jak pisze "cocineria" to jest smacznie i niedrogo.
Jedyną wadą a może i zaletą cocineri jest to, że raczej nikt słowa po angielsku nie będzie znał.
Nie ma też menu, najwyżej dostaniemy nagryzmoloną po hiszpańsku karteczkę z listą trzech,
czterech dań, jakie dzisiaj gotują i trzeba sobie będzie coś wybrać.
Jeżeli opanujecie hiszpański równie doskonale jak my (wiemy co to znaczy "con carne", "sin carne",
pollo, pesca, llomo a nawet patatas!!!) element zaskoczenia, gdy przyniosą Wam talerz będzie
mniejszy.
Drugą, oprócz El Tatio atrakcją San Pedro, której nikt nie odważy się ominąć, jest Valle De La Luna.
Dolina jest zaraz za miastem, jeżeli ktoś jest fanem kolarstwa może nawet sobie wypożyczyć rower
i w jej stronę popedałować.
W miejscach, gdzie z roweru trzeba zsiąść, bo albo będziemy gramolili się na wydmę albo wchodzili do jaskini,
są stojaki, do których pojazd można przykuć.
My poszliśmy po najmniejszej linii oporu i kupiliśmy wycieczkę.
I tym razem Volcano Aventura eskortowało nas osobiście.
W sumie nie wiem dlaczego, bo w przeciwieństwie do gejzerów - Valle De La Luna do wulkanu w żadnym
aspekcie podobna nie jest.
Wszystkie wycieczki, chyba bez wyjątku, wybierają się do Księżycowej Doliny o 16.00.
Wygląda na to, że dlatego, aby oglądanie zakończyć podziwianiem zachodu słońca nad doliną.
Wcześniej trochę się przez dolinę jedzie, trochę idzie, trochę wspina na wydmę.
A szczególnej atrakcyjności doliny decyduje melanż biało - srebrnej soli i rudego piasku.
Dodatkowo sama forma też jest wyjątkowo urozmaicona
Wspinaczka na wydmę zajmuje nie więcej niż pół godziny.
Jest też dłuższy szlak ale wygląda na to, że większość zorganizowanych grup go omija.
Nasza też, niestety.
Poszliśmy za to do jaskini.
Jaskinia jest cała z soli, wcale taka łatwa do przejścia nie jest, miejscami trzeba sobie poświecić
komórką.
Zawsze miałem nieodparte wrażenie, że jeżeli gdzieś nie mają nam zbyt wiele do zaoferowania, to chwalą się
pięknym zachodem / wschodem słońca nad posiadaną "atrakcją".
A ponieważ wschody i zachody są zawsze piękne, to choćby chodziło tu o stóg siana, to jakoś to będzie.
Nie jest tak w przypadku Valle De La Luna.
Zachód słońca jest tu rzeczywiście PIĘKNY I NIEPOWTARZALNY.
W niedzielny poranek przyjechał po nas, dla odmiany, busik podpisany "Viva de Atacama!".
Wcale się nie zdziwiliśmy.
Jak należy się spodziewać Salar de Tara Flat jest flat, czyli podobieństwo do wulkanu raczej
znikome albo wręcz żadne.
Zatem na pewno nie mógł to być obszar zainteresowań Volcano Aventura.
- Polonia? Dzen dobry:) Ja troche polsky mofie, powitał nas Hector, dzisiejszy przewodnik.
- Piekna Polska, ja byl dos miesiac. Bydgosc linda, eee.., piekna, bardzo, bardzo piekna ...
Hector zapatrzył się w dal, ponad naszymi głowami i na chwilę gdzieś, hen, hen odleciał...
- Aaaa, no tak, tak. To wasze miejsca.
Wycieczki do Tara Salt wcale specjalnie nie są eksponowane w ofertach agencias de viajes.
Pewnie dlatego, że trzeba jechać pod górkę.
Nie jest ona byle jaka, pnie się przez ponad sto kilometrów non stop.
W dolinie został Salar de Atacama i San Pedro.
To nie źle ustawiony aparat, tylko droga ciągle pod górę.
Wyobrażam sobie, że strasznie fajnie musi się tu jeździć na rowerze.
Z powrotem, oczywiście a nie do góry.
Sto kilometrów bez pedałowania, no, no.
Gorzej jednak pewnie bywa z hamowaniem.
Co kilkaset metrów droga ma zrobione krótkie odgałęzienia oznaczone tablicą: "pista emergencia".
Pista emergencja jest wysypana grząskimi kamykami i kończy się pagórkiem usypanym też z takich
kamyków.
Przypuszczam, że chodzi o to, że gdyby komuś puściły hamulce, to nie zatrzyma się on
dopiero sto kilometrów dalej, tylko będzie mógł skręcić i możliwie bezpiecznie zaryć się
w miękkim podłożu.
Problem hamowania na pewno nie ma tu charakteru wyłącznie akademickiego.
Na poboczu widzieliśmy wrak autobusu, który jechał z Argentyny.
Zapalił się od rozgrzanych hamulców.
Licancabur zdaje się być w zasięgu ręki.
Hector darzył nas szczególną atencją.
Byliśmy wprawdzie jego jedynymi anglojęzycznymi podopiecznymi, ale fakt, że przyjechaliśmy z Polski,
widać było, też miał dla niego znaczenie.
- Bydgosc piekna, bardzo piekna...
Jak się okazało wkrótce, zachwyt dla Bydgoszczy wcale nie był skutkiem zastosowanych tam
rozwiązań urbanistycznych albo urody zabytków ale Zosi, która owe miasto, zdaje się, ciągle zamieszkuje.
Hector, co się na nas popatrzył, to smutny się robił jakiś taki.
Najpierw braliśmy to do siebie ale wyglądało na to, że niechcący o tej Zosi przypomnieliśmy
a Zosia Hectorem znowu zawładnęła na dobre.
Podejrzanie zachowywał się też Ernesto, młody lekarz z Santiago.
Zamyślony ciągle oddalał się od grupy, zawsze ostatni wracał do busika.
Na dodatek wyglądało, że postanowił popełnić samobójstwo przez złapanie jakiegoś ciężkiego
przeziębienia.
Wszyscy w polarach i puchowych kurtkach, w czapkach, rękawicach, nausznikach
i co tam kto miał.
A Ernesto - w koszulce z krótkim rękawkiem.
Żona zabrała mi ciepłą odzież i próbowała przyodziać nieboraka ale ten stwierdził, że ma
wszystko co potrzeba, lecz postanowił zamarznąć.
Po każdej wycieczce z fotek i wideo robię na swój użytek coś pośredniego pomiędzy pokazem slajdów
a filmem.
Pod zdjęcia podkładam muzykę, bo bez tego nikt takiego pokazu nie wytrzyma.
Muzyka musi pochodzić z odwiedzanego kraju.
A odkąd dowiedziałem się, że jedna z użytych kiedyś przeze mnie piosenek głosi, że: "[...] utniemy głowy
wszystkim niewiernym a ich kości będą bielały wśród piasków pustyni...", najpierw staram się
zrozumieć - o czym tam tak naprawdę śpiewają.
Próbowałem, przy pomocy google translatora, przetłumaczyć słowa kilku chilijskich szlagierów,
które, na pierwszy rzut oka wydawały mi się sympatyczne i wesołe -
i wtedy doznałem olśnienia.
W jednej chwili zrozumiałem Hectora, Ernesto, Francisco, taksówkarza z Santiago, Albierto,
smutnego sklepikarza po drodze do Puerto Natales i pozostałych:
ICH DUSZA CIERPI.
Czy są z tego powodu nieszczęśliwi?
Nie, bo tu wszyscy mężczyźni tak mają.
Możliwe powody do cierpienia duszy są w zasadzie tylko cztery.
Do wyboru:
* zakochałem się bez wzajemności
* zakochałem się ze wzajemnością
* nie mogę się zakochać
* ani jedno ani drugie ani trzecie, tylko jakoś refleksyjnie mi się zrobiło.
Jestem tego pewien niemal w stu procentach, bo mówią o tym piosenki, które tu śpiewają.
Inne tematy, poza wymienionymi - NIE WYSTĘPUJĄ.
Bierzesz np. wesoły, skoczny walczyk, w sam raz do twoich pięknych, słonecznych zdjęć.
Tymczasem włączasz google translator i masz:
"Jakiż to smutek odczuwa dusza, kiedy szczęście sięga
Jest przeciwny pragnieniom, za którymi tęskni serce
Jak zgorzkniałe są godziny mojego istnienia
Nie zapominając o swoich oczach, bez słuchania swojego głosu
Ale czasami, cień wątpliwości, że
Przez mój umysł przechodzi to jak śmiertelna wizja. Co za szkoda
Poczuj duszę, gdy sprzeciwia się niepobożny szczęście
Do pragnień, za którymi tęskni serce"
Najbardziej jednak podobało mi się tłumaczenie innej, wesołej, jak wcześniej
sądziłem piosenki:
"Serce mrozu opuściło pomieszczenie,
zimno spojrzenie, zimno serce;
cały czuł się pasterzem,
którego córka pracodawcy kochała najbardziej.
Dziewczyna tak ładna jak gwiazdy,
tylko w ogrodach można było znaleźć;
ich przodkowie, stary spuścił łomot,
Przytulili swoje łóżeczko, księżyc i morze.
Po prostu ją kochać, tylko patrzeć na nią,
szef rzucił mu wściekły poranek;
biedny owczarek, jak miał wyglądać
w tak pięknej córce nędzny pionek?"
Akurat ta piosenka tak najgorzej się nie kończy, to znaczy zależy dla kogo nie najgorzej.
O ile dobrze zrozumiałem, później jakiś tygrys albo inny zwierz zeżarł stado bogatego
pracodawcy, który nie chciał oddać ręki córki zakochanemu.
Tymczasem ubogi pasterz trochę się dorobił.
No i wtedy przyszła koza do woza.
Pierwszą piosenkę, "Que pena siente el alma" śpiewała Violetta Parra, drugą natomiast,
"Corazon de escarcha" - Hector Pavez.
Inne, fajne, klasyczne piosenki śpiewa El Indio Araucano.
Jeżeli ktos do Chile się wybiera, warto posłuchać i poczuć klimat tego kraju.
Muzyka, poezja i inne sztuki chyba odgrywają tu w życiu narodu naprawdę dużą rolę.
Trudno w to uwierzyć - gdy Pablo Neruda czytał swoje wiersze, potrafił ściągnąć na
stadion 70tys. słuchaczy.
ONI SĄ TU NAPRAWDĘ ROMANTYCZNI.
Nawet największy na świecie radioteleskop, wybudowany na Atacamie, nazwali "Dusza".
Może przy jego pomocy będą próbowali ją zrozumieć?
W oddali anteny radioteleskopu. Są na wysokości 5tys. metrów.
Wycieczka do Salar de Tara okazała się dla mnie numerem 1 wśród wszystkich odwiedzanych miejsc.
Tylko wrażenia z Piedras Rojas mogą próbować odebrać jej to miejsce.
Zdjęcia postaram się podpisać fragmentami tekstów różnych fajnych chilijskich piosenek,
przetłumaczonych przy pomocy niezawodnego Google:)
"Samotny pustkowie, daleko od ciebie
czy będzie ciągnik rolniczy
jęczy, tęskni, tęskni
gdzie jesteś moja piękna"
"Niewzruszony pośród nie ma miasta
wytrwam skała twarda
miłość nie wyskoczy na mnie"