Pod koniec drogi powrotnej spokojny i raczej flegmatyczny Alberto - oszalał. Niemal z piskiem opon przefrunął przez Rio Turbio, o mało nie zjechał z asfaltu, prawie rozjechał kondora. Wszystko po to, żeby gwałtownie zahamować przed strażnicą przy granicy i biegiem popędzić do jej środka.
Było już dobrze po 23.00 a zdaje się, że urzędnicy na granicy nie lubią tu za bardzo takich, co do ostatniej chwili nie dają im wytchnienia - stąd pośpiech.
Wąsy urzędującego w kantorku Don Manuela opadły w dół, kiedy zabrał się za obracanie naszych paszportów. Dociekał wytrwale, co my za jedni, w końcu znalazł napis "Poland". Don Manuel miał swoje lata i posturę wychudzonego żubra, było mu w związku z tym drugim za biurkiem trochę ciasnawo. Na dodatek wyglądało na to, że komputer, który kazali mu obsługiwać darzy szczerą i bezinteresowną nienawiścią. Stanowczo wolał ograniczyć się do takiej dużej pieczątki, z którą doskonale się rozumiał. Ale skąd tu można wiedzieć, czy taką pieczątkę można przybić jak tu pisze "Poland"??!! Kiedy asystent Don Manuela, zgnieciony pomiędzy ścianą a Don Manuelem właśnie, w końcu podpowiedział szefowi, że "Poland" żadnych wiz ani promes nie potrzebuje a następnie pomógł mu odszukać potrzebne klawisze w urządzeniu na biurku - odetchnęliśmy z ulgą. Don Manuel miał nas z głowy. Przywalił potrzebne stemple - i wyjechaliśmy z Argentyny. Wjazd do Chile odbył się bez ceregieli.Dla samego lodowca to rzeczywiście trochę za dużo fatygi.
==========================================
Wycieczki pa Atakamie w kilkunastoosobowych grupkach to wcale nie takie złe rozwiązanie. Wprowadza to oczywiście pewne ograniczenia, czasem chciałoby się gdzieś zatrzymać dłużej innym razem na odwrót, ale jedna korzyść bije wszystkie niedogodności - są okazje do rozmów z Chilijczykami.
A gdy już dysputę zaczniemy, możemy być pewni, że w końcu zostaniemy zapytani, czasem nieśmiało, czasem z zainteresowaniem a czasem tylko zdawkowo: A JAK WAM SIĘ TU U NAS PODOBA? Kiedy już odpowiemy, że bardzo, bardzo nam się podoba (w tej kwestii, w Chile, nie musieliśmy nawet kłamać), zostanie przeprowadzony sondaż gdzie to jeszcze mamy zamiar się wybrać później.
I wtedy zawsze, ale to zawsze, bez wyjątku pada stwierdzenie: - Aaaaa, to doskonale, że do Torres Del Paine. - Noooo, tam to się dopiero będzie wam podobało.
Bardzo nas te liczne zapewnienia cieszyły, bo wykosztowaliśmy się niezmiernie na samolot do Punta Arenas i wypożyczony na cztery dni samochód.
Torres można zwiedzić kompleksowo wybierając się na kilkudniowy trek po trasie "W" albo dłuższej "O" (na mapie mają one kształt tych liter). Ze względu na wczorajszą niepohamowaną chęć przyglądnięcia się z bliska Perito Moreno i planowanym na później Santiago i Valparaiso, tutaj mieliśmy do dyspozycji tylko dni dwa. Żeby nie było, że jesteśmy całkiem leniwi i ociężali - jeden został przeznaczony na wspinaczkę do Base Torres Del Paine.
Podejście i powrót z góry na dół zajmuje w sumie nieco ponad 8 godzin. To znaczy nam tyle to zajęło. Raczej nie był to rekord szlaku, bo gdy opuszczaliśmy Refugio Chileno, wszyscy inni chyba zdążyli już dawno z Torres wyjechać.
Zanim jednak zaczniemy wspinaczkę trzeba z Puerto Natales do Torres dojechać. Żeby zdążyć z powrotem, przed zmrokiem, do parku powinniśmy wjechać od strony północnej, im wcześniej tym lepiej. Od skrzyżowania w Cerro Castillo droga raz jest asfaltowa, raz szutrowa. Za szybko więc jechać się nie da i jeżeli ktoś sobie przyjmie, że na 120 km do przebycia dwie godziny wystarczą aż nadto - to się pomyli.
Nawet, jeżeli ma zamiłowanie kaskaderskie i za nic całość swojego auta - nic to nie pomoże, bo po drodze są tabliczki z napisem: "Mirador". Wtedy trzeba bezwzględnie się zatrzymać, poszukać drugiej tabliczki: "Estacionamiento", tam zaparkować i wysiąść. Ręczę, że wcale nie będzie się Wam chciało do samochodu za szybko wracać.
Miradorów było co najmniej kilka, wikunie i guanako grasowały często i w końcu pod górkę ruszyliśmy dopiero koło 11.00. Samochód trzeba zostawić na parkingu w okolicach hotelu LasTorres, potem jeszcze przedreptać ze dwa, trzy kilometry, zanim wejdziemy na właściwy szlak.
Szlak jest łatwy, uczęszczany, zabłądzić się raczej nie da, więc bez obaw można wybrać się samodzielnie. Podejście przez trzy pierwsze godziny ma bardzo bieszczadzki charakter, nawet buki są podobne. Ostatnia godzina - raczej tatrzański. Nie ma żadnych urwisk, przepaści. Idziemy po usypisku kamiennym i wszystkiego, czego możemy się obawiać, to skręcenie kostki. No chyba, że załamie się nagle pogoda, co tutaj podobno do rzadkości nie należy.
Zdjęć z Base Torres jest w Internecie na setki. To co do tej pory oglądaliśmy na tych zdjęciach, zobaczyliśmy w końcu na własne oczy. W związku z tym też zrobiliśmy zdjęcia, żeby zamieścić je w Internecie. Skoro zwyczaj taki jest, to trzeba go przestrzegać.To świetnie, bo miałem trochę dyskomfort, że się powtarzam.
:?
O jak to dobrze! O jak to dobrze! O jak to dobrze, że dzisiaj nigdzie nie będziemy się wspinać! Spokojnie pozwiedzamy sobie Torres Del Paine samochodem! I bez niepotrzebnych utrudnień!
Sposób w jaki pokonałem schody w drodze na śniadanie wywołał w Pedro napad wesołości. W sumie nawet stanowiło to dla mnie źródło satysfakcji - czy może być coś piękniejszego niż sprawianie ludziom radości? Bynajmniej jednak nie z tego powodu wszystko powtórzyłem jeszcze raz. Musiałem wyspinać się na górę i znowu, korzystając ze specjalnie opracowanych kroków, powrócić na dół- zapomniałem o bateriach do aparatu.
Już wczoraj, w okolicach Refugio Chileno, jakieś dwie i pół godziny przez góry od parkingu, odkryłem, że kolana, tak lewe jak i prawe, są całkowicie niepotrzebną częścią ludzkiego ciała. Co najwyżej stanowią tylko źródło różnych przykrych doświadczeń albo wydatków na ortopedów i innych specjalistów, z którymi ci ortopedzi mają konszachty.
Okazało się, że można doskonale poruszać się nie używając tych przegubów:
Wystarczy stanąć w rozkroku, im szerzej, tym szybciej będziemy kroczyć. Następnie przenieść ciężar na nogę lewą i zamachnąć się rękami w lewo, co powinno nas trochę obrócić. Gdy prawa noga zatoczy łuk, stawiamy ją na ziemi, opieramy na niej cały ciężar iiii... zamach rękami w prawo, iiii.... w lewo, iiii.... w prawo, iiii.... w lewo i zanim się obejrzymy - góry za nami a my siedzimy w samochodzie.
Spróbujcie koniecznie- działa niezawodnie.
Nawet grupka japońskich turystów przyglądała mi się przez chwilę bacznie. Chyba docenili nowatorskie rozwiązanie i gdyby nie ich przewodnik, najwidoczniej o nieco ograniczonym horyzoncie, który kazał się im pośpieszyć, pewnie poszliby w moje ślady.
Dzisiaj jednak miał być przede wszystkim samochód. Plan prosty: wjeżdżamy na teren parku od południa, jedziemy, zaliczając kolejne miradory aż dotrzemy do wyjazdu północnego, tego samego, z którego korzystaliśmy wczoraj.
Jeżeli dojeżdżamy do parku narodowego od południa, ładne widoki i miejsca do zatrzymania pojawiają się jeszcze przed jego granicami. Potem - im jesteśmy bliżej tym robi się ładniej i ciekawiej.
Z ponownym wjazdem na teren Torres Del Paine nie mieliśmy żadnego problemu, ale tylko dzięki własnej zapobiegliwości w poprzednim dniu: Kupiony bilet jest ważny przez trzy dni ale nie bezwarunkowo. Opuszczając park należy podejść do strażnicy i świstek opisać numerem naszego paszportu a następnie opatrzyć pieczątką. Poprosiłem o to od razu w chwili zakupu. Dziewczyna sprzedająca bilety stwierdziła, że dobrze, będzie pieczątka ale przy wyjeździe.
Po chwili nalegań wzniosła cierpiące oczy ku niebu, wykonała ten kawał ciężkiej roboty: przystawiła stempel pod numerem paszportu, który pracowicie sam przepisałem. I dobrze się stało- gdy opuszczaliśmy park wszystkie strażnice były pozamykane na głucho a operatorzy pieczątek dawno już w domu.
Torres Del Paine jest bardzo rozległy i pomimo, że poruszaliśmy się trasą, którą zwykle przewala się cały autobusowy ruch turystyczny, można powiedzieć, że ludzi prawie nie spotykaliśmy. A po godzinie 17.00 nie było praktycznie żywego ducha.
Jedyne miejsce, gdzie widać pewne spiętrzenie w tym zakresie, to Salto Grande. Wodospad jest żelaznym, stałym punktem wszystkich wycieczek.
Ładny ale specjalnych cudów nie ma. A może są tylko się trochę rozbestwiliśmy? Za to od niego zaczyna się bardzo fajny szlak - w stronę Los Cuernos. Tak jak wczoraj główną atrakcją były Las Torres, dzisiaj - Los Cuernos, czyli, jeżeli Google Translator znów stanął na wysokości zadania: "Rogi".
Koło południa kolana znowu zaczęły mi działać, postanowiłem więc, że jeszcze je trochę poużywam. Szlak zaczynający się przy wodospadzie jest wyśmienity. W dwie strony zajmuje niecałe trzy godziny, jest płaski prawie jak stół i bardzo widowiskowy.
Droga przez Torres wygląda przez cały czas mniej więcej tak, jak na zdjęciu. Punktów widokowych jest mnóstwo, żaden chyba nas nie rozczarował, więc zatrzymywać się trzeba. Niektóre z tych miejsc, to szybka sprawa, wystarczy wysiąść z auta. Inne wymagają przejścia kilkudziesięciu, kilkuset metrów. Jeszcze inne, jak np. Mirador Del Condor, to spore podejście na parę godzin.
Drogi w Patagonii nie są ani trochę kręte lub urwiste. Najczęściej widok jest taki, jak na załączonych zdjęciach z Ruta Del Fin Del Mundo: droga prosta, aż po horyzont, wokół step.
W parku narodowym, tak Torres del Paine jak i Los Glaciares trasa jest bardziej urozmaicona, często szutrowa. Jednak żadnych ekstremalnych urwisk, zwężeń albo zakrętasów, jak np. w niektórych miejscach w Norwegii - nie ma.
Cały ruch drogowy jest w stu procentach uporządkowany, jak w Europie. Drogi pooznaczane, opisane, dobrze utrzymane. Jedyne utrudnienie w podróżowaniu - bardzo rzadko rozlokowane stacje benzynowe.
Oczywiście - Patagonia jest wielka, więc piszę o miejscach, gdzie byłem, czyli takich dla przeciętnego turysty.
W Patagonii przebywamy na małej wysokości i o złym samopoczuciu z nią związanym raczej nie ma mowy. Problem dotyczy Atacamy. Gdy noclegi nie są położone na dużej wysokości, to jednak nie powinno się doświadczać żadnych większych przykrości. Jeżeli zatem zamieszkasz w San Pedro (2400 m n.p.m.) a w ciągu dnia wybierzesz się na wycieczkę powyżej 4 tys. nic Ci nie powinno dolegać.
Wyzwaniem będzie natomiast wycieczka do Boliwii, w kierunku Uyuni. Duża wysokość plus samochód przez przez kilka dni podskakujący na bezdrożach może dać w kość. Więc jeżeli miałbyś taki plan - wcześniej zaaklimatyzuj się w San Pedro. Pomocny może być Diuramid (to nasza nazwa, za granicą: Diamox) - lekarz rodzinny może przepisać.
Kiedy byliśmy w Peru, stopniowo przyzwyczajaliśmy się do wysokości. Jeden dzień lekkich nudności, problemy z zaśnięciem i to wszystko. Potem tylko obniżona wydolność fizyczna - łatwo o zadyszkę i podwyższone tętno.
W Tybecie natomiast profilaktycznie nafaszerowaliśmy się Diuramidem - i zadziałało. Żadnych migren, nudności albo koszmarów sennych.
Pozdrawiam TomekPatagonia jest rozległa. Zatem, żeby wrócić do Santiago znów trzeba poświęcić dzień. Przejazd z Puerto Natales do Punta Arenas, gdzie jest lotnisko zajmuje trzy godziny.
Osoby o stalowych nerwach, które nie będą się bały, że spóźnią się na samolot mogą w tym dniu spróbować zaliczyć wycieczkę statkiem na Isla Magdalena.
Jednak wizja patagońskiego sztormu, który odgania statek od portu i w końcu samolot do Santiago leci bez nas nie pozwoliła nam spotkać się z pingwinami.
Ograniczyliśmy się do przypatrzenia się Punta Arenas. Miasto jak miasto. Ale jeżeli uruchomić wyobraźnię i zobaczyć statki wędrujące kiedyś gromadnie Cieśniną Magellana, wielorybników przybijających, żeby złapać trochę pieniędzy i odpoczynku - wycieczka robi się ciekawa.
Jak by nie patrzeć Puntaarenańczycy uważają, że ich miasto jest najbardziej wysuniętym na południe miastem na świecie. Gdy ich zapytać: A Ushuaia? od razu powiedzą: - Phi, to nie żadne miasto tylko wiocha. - Punta Arenas - to jest miasto!
Jeżeli pożyczający samochód jest z Polski, jego właściciel - z Chile a w najmie pośredniczy Airportrentals.com z Nowej Zelandii - nic dobrego z tego nie może wyniknąć. Odbiór samochodu zajął nam przed kilkoma dniami blisko dwie godziny. Okazało się, że jego zwrot - to też nie taka prosta sprawa.
W sumie to może nawet trochę dobrego z tego wyszło - nauczyłem się wykłócać o swoje w języku hiszpańsko-angielskim. Była też jeszcze jedna korzyść- dyskusja i ustalanie czy najem jest już opłacony czy nie, tak pochłonęła pracowników wypożyczalni, że zapomnieli zażądać mojego prawa jazdy. A tego, o wstydzie!, zapomniałem zabrać z domu.
Jeżeli późnym wieczorem przybywacie do Santiago - weźcie taksówkę. Tak przynajmniej twierdził Francisco, nasz nowy gospodarz. Najpierw wysłał mi SMS-a z taką radą a później, gdy już wylądowaliśmy - swojego kolegę z taksówką.
Nie żałowałem.
Santiago to olbrzymie miasto, kojarzyło mi się później z Tokio: chodniki wypełnione po brzegi, metro zapchane do granic wyobraźni, zabudowa nowoczesno-bylejaka.
Ale w sprawach bezpieczeństwa - tu jest chyba inaczej.
Kilkakrotnie byliśmy zaczepiani na ulicy przez życzliwych ludzi: Mnie radzili, żeby czym prędzej schować aparat fotograficzny, bo takie paradowanie z nim na szyi to szukanie sobie nieszczęścia. Żonie zaś - panie podpowiadały, żeby lepiej nie mieć przy sobie torebki a biżuterii to już pod żadnym pozorem.
Zatem taksówka w wąskich, niekoniecznie najlepiej oświetlonych uliczkach dzielnicy Yungay - nie jest też pewnie pozbawiona sensu.
Francisco zawiadujący Patio Yungay, kwaterą, jaką przez booking.com znaleźliśmy, okazał się osobowością nie lada. Jego rodzina miała kiedyś posiadłość ziemską i dom, który sponiewierało pierwsze trzęsienie ziemi a drugie, kilkanaście lat później - zniszczyło na amen. Z innymi składnikami majątku dali sobie radę komuniści Allende a później junta Pinocheta.
Za to, co zostało, Francisco kupił zrujnowaną kamienicę w Santiago, trochę ją odremontował - i teraz prowadzi mini hotel. Podobało mi się tu wszystko, każdy zakamarek.
Najbardziej zaimponował mi jednak sufit nad jadalnią: zardzewiała falista blacha, ułożona trochę prosto, trochę krzywo, tu i ówdzie ciut obwisająca - była podziurawiona jak sito. Pierwsza rzecz jaka przyszła mi do głowy - efekt strzelaniny, pewnie z czasów junty. Dopiero na drugi dzień załapałem, że to mapa nieba. Francisco zapragnął mieć u siebie planetarium - wiertarką podziurawił blachę, wiernie odtwarzając mapę gwiazd południowej półkuli. I żeby było całkiem ładnie - z drugiej strony blachy zainstalował żarówki, żeby gwiazdy świeciły.
Co robić w stolicy Chile?
Poradników w rodzaju "Santiago Top 10" co najmniej kilka przejrzeliśmy. I prawdę powiedziawszy- żadna ze wskazywanych atrakcji specjalnie jakoś nie kusiła. Mało tego, na takiej liście już na trzecim czy czwartym miejscu plasowały się rozrywki w rodzaju konsumpcji czegoś tam na miejskim targowisku.
Gdy ktoś zatem jest przyjaźnie do świata usposobiony, po takiej lekturze od razu pomyśli sobie: Ach, trzeba do Santiago się wybrać bo tam mają takie rewelacje do zjedzenia, że hohoho... Podejrzliwy malkontent natomiast uzna- skoro talerz zupy ma tu być główną atrakcją, to znaczy, że trzeba jechać w kierunku raczej do Santiago przeciwnym.
Okazało się, że w sprawie tego miasta ani przesadny entuzjazm ani też jego odwrotność (jak się nazywa odwrotność entuzjazmu ???) - nie jest właściwy. Dobrze oddaje to relacja @Pbak, w której sporządza on "raport z nudnego miasta" w którym wcale się jednak nie nudzi.
Jeżeli na Santiago chcemy przeznaczyć dzień lub dwa, bez problemu czas zagospodarujemy a recepta na to jest prosta: trzeba wsiąść do metra, podjechać do Plaza de Armas i kręcić się wokół niego w promieniu dwóch, trzech kilometrów.
Metro w godzinach porannych i popołudniowych, ok. 17.00, jest zatłoczone ponad wszelką miarę i wówczas korzystać się z niego nie da. Bilety są jednorazowe, nie spotkałem jakiejś porywającej oferty na karnet dzienny. Kupuje się je w okienku, oko w oko z człowiekiem i nie trzeba się martwić, że będziemy zmuszeni do walki z jakąś bezduszną maszyną.
Jeżeli popatrzeć na internetowe zdjęcia ze stolicy Chile - zachwycają przede wszystkim panoramy ze wzgórza St. Cristobal: nowoczesne miasto, wieżowce a tło wypełnione skalistymi i ośnieżonymi górami, wydaje się - tuż, tuż za rogatkami miasta. Kiedy chcieliśmy wjechać kolejką na górę, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy, okazało się, że została ona wcześniej unieruchomiona, ze względu na przedsezonowy remont. Aż tak bardzo nam jednak nie było szkoda - smog nad Santiago, może nie jest taki jak w Pekinie, ale też całkiem skutecznie psuje widoki i gór za miastem, jeżeli się nie jest pogodowym szczęściarzem, praktycznie nie widać.
Yungay ogladaliśmy chcąc, nie chcąc - tutaj mieszkaliśmy. Do niedawna dzielnica nie cieszyła się najlepszą sławą. W ostatnich latach, jak relacjonował Francisco, całe kwartały z dnia na dzień nagle zmieniają właściciela, lokatorzy są gdzieś przenoszeni a po kilku miesiącach, zdezelowane kamienice zamieniają się w drogie apartamenty.
Jeżeli mowa o kulturze Chile - szału jak w Peru czy Boliwii - nie ma.Tradycje andyjskie przebijają się trochę przez europejskie z pochodzenia zwyczaje,ale w sposób bardzo zorganizowany i uporządkowany.Taka mieszanka radosnego bałaganu Aimara i ordungu zaprowadzonego przez dziewiętnastowiecznychimigrantów z Niemiec.Dlatego do Chile jedzie się przede wszystkim aby podziwiać przyrodę.Główne must-see atrakcje to Atacama i parki narodowe Patagonii.Jeżeli wygospodarować trochę więcej czasu i znacznie więcej pieniędzy -można polecieć na Rapa Nui.Na Wyspie Wielkanocnej nie byliśmy. Wydawało nam się, że koszty i fatyga z tym związane są duże w stosunku do tego, co można zobaczyć.Jak jest na prawdę - nie wiem. Bez wątpienia - w Chile jest znacznie więcej atrakcji przyrodniczych.Ernesto, na przykład, twierdził, że zdecydowanie najładniejszy wulkan jest niedaleko jego domu,gdzieś w połowie drogi między Santiago a Punta Arenas.I strasznie ubolewał, że skoro tyle trudu na podróż z Europy podjęliśmy, to wielka szkoda ten widok stracić.Na szczęście miał w komórce fotki.Faktycznie, takiego ładnego wulkanu jeszcze nie widziałem, nawet Fuji San mogłoby się schować.Obie atrakcje, to znaczy Atacama i Patagonia, są rozlokowane złośliwie: Atacama całkiem na północy, Patagonia - na południu a pomiędzy nimi jakieś 9 tys. km i lotnisko przesiadkowe po środku, w Santiago.W związku z tym o autobusach dalekobieżnych trzeba raczej zapomnieć i skupić się na pozyskaniu niedrogichbiletów lotniczych na liniach krajowych.Informacje o tym, że linie SKY AIRLINE są zdecydowanie tańsze od LATAM są całkowicie przesadzone.Natomiast serwis internetowy LATAM działa sprawniej a oferta lotów jest wystawiona z większym wyprzedzeniem.Jedyna trudność - trzeba KONIECZNIE skorzystać z hiszpańskiej wersji strony. Jeżeli przestawimy się na angielski, zmieni się nie tylko język ale także ceny i dostępność ofert promocyjnych.Pisałem do ich biura sprzedaży, czy nie oznacza to ograniczeń dla cudzoziemców.Odpowiedzieli, że nie, że bez względu na to skąd pochodzę mogę sobie wybrać: tańszy bilet po hiszpańsku albodroższy po angielsku.Pewnie chodzi im o propagowanie nauki języków obcych.Za cztery przeloty: Santiago - Calama -Punta Arenas - Santiago z bagażem dodatkowym płaciliśmy1000 PLN/os. mniej więcej.
Nawet nie trochę tylko razy dwa,
;) 9 tys. musiałby przejechać nasz autobus.====================================Chile jest krajem zamożnym.Nikt z jakąś specjalną determinacją o klientów nie zabiega.Czy taksówka, sklep z pamiątkami czy agencja turystyczna, działa to na zasadzie:chcesz to bierz, nie chcesz albo masz jakieś nietypowe potrzeby - to trudno, specjalnienam na tobie nie zależy.Waluta, pesos, liczona jest w tysiącach.Na własny użytek można przyjąć, że 1 tys. CLP = 6 PLN albo 1 USD = 6 tys. CLPTen drugi przelicznik jest stosowany w praktyce prawie wszędzie tam, gdzie godzą sięprzyjąć dolary zamiast lokalnej waluty.W rzeczywistości bankowy kurs wymiany to: 1 USD = 6.3-6.4 CLP, więc warto wstąpić do bankualbo kantoru i wyposażyć się w pesos hurtowo. Pod żadnym pozorem nie należy wymieniać pieniędzy przygodnie, na ulicy.Tak przynajmniej twierdzili poznani ludzie: współpasażerka z samolotu, taksówkarz wspominającytęsknie "polska kielbasa" ze sklepiku który był i nie wiedzieć czemu zniknął z dnia na dzień czy w końcuwłaściciel hostelu.Podobno jest dużo ordynarnie, na kserokopiarce fałszowanych banknotów i przyjezdnych łatwo nabrać.Kiedy to wszystko już wiemy - można wysiąść z samolotu i postawić nogi na chilijskiej ziemi.Wylądowaliśmy w Santiago przed południem. My tak, nasza walizka - nie, więc trochę to potrwało, zanim dotarliśmy do hotelu.Na początek wybraliśmy Atacamę.Przed dalszą podróżą dobrze jest chyba odpocząć i przenocować w Santiago.W sumie takie rozwiązanie narzuca przede wszystkim rozkład lotów do Calamy.Do wyboru jest hotel przy lotnisku, z transferem kosztuje ok. 300 PLN za dwie osoby, śniadanie w cenie.W mieście jest taniej ale trzeba z kolei zapłacić za taksówkę, w jedną stronę 15-20 tys. CLP czyli jakieś100 PLN albo tłuc się autobusem a potem metrem.Metro w godzinach szczytu jest bardziej zatłoczone niż w Tokio.Z kolei korki na ulicach też potrafią wydłużyć jazdę nawet do dwóch godzin.Mówiąc krótko: przy krótkiej przesiadce lotniczej w Santiago polecam nocleg przy lotnisku.Na Atacamę potrzeba co najmniej 6 dni: jeden na transfer z Santiago i ogarnięcie się na miejscu,cztery na oglądnięcie tego co jest do oglądnięcia i jeden na powrót do Santiago.Dni zarezerwowane na podróż takie do końca stracone nie są, lot trwa niecałe dwie godziny, więc alboprzed albo po też można czymś ciekawszym się zająć.
@TikTak, strasznie lubię Twoje relacje
:) zwłaszcza styl narracji i spostrzeżenia. Jeśli mogłabym prosić - pisz trochę dłuższe teksty, żeby przyjemności było więcej
:)Pozdrawiam.
mógłbym napisać to samo co @pestycyda ale jako mężczyźnie chyba mi nie za bardzo wypadarelacja świetna, jak zawszete fakty o Nerudzie na stadionie to sprawdzone czy chilijskie legendy dla turystów?
:-)
Dzień Dobry. Gratuluję super podróży i wspaniałej relacji. Rozważam podobną destynację, tylko mam pewne wątpliwości i stąd moje pytanie: "czy ta wysokość ma negatywny wpływ na samopoczucie oraz czy drogi w Patagonii są bardzo urwiste i kręte?" Z góry dziękuję. Grzegorz
Drogi w Patagonii nie są ani trochę kręte lub urwiste.Najczęściej widok jest taki, jak na załączonych zdjęciach z Ruta Del Fin Del Mundo: droga prosta, aż po horyzont, wokół step.W parku narodowym, tak Torres del Paine jak i Los Glaciares trasa jest bardziej urozmaicona,często szutrowa.Jednak żadnych ekstremalnych urwisk, zwężeń albo zakrętasów, jak np. w niektórych miejscach w Norwegii - nie ma.Cały ruch drogowy jest w stu procentach uporządkowany, jak w Europie.Drogi pooznaczane, opisane, dobrze utrzymane.Jedyne utrudnienie w podróżowaniu - bardzo rzadko rozlokowane stacje benzynowe.Oczywiście - Patagonia jest wielka, więc piszę o miejscach, gdzie byłem, czyli takich dla przeciętnegoturysty.W Patagonii przebywamy na małej wysokości i o złym samopoczuciu z nią związanym raczej nie ma mowy.Problem dotyczy Atacamy.Gdy noclegi nie są położone na dużej wysokości, to jednak nie powinno się doświadczać żadnych większychprzykrości.Jeżeli zatem zamieszkasz w San Pedro (2400 m n.p.m.) a w ciągu dnia wybierzesz się na wycieczkę powyżej4 tys. nic Ci nie powinno dolegać.Wyzwaniem będzie natomiast wycieczka do Boliwii, w kierunku Uyuni.Duża wysokość plus samochód przez przez kilka dni podskakujący na bezdrożach może dać w kość.Więc jeżeli miałbyś taki plan - wcześniej zaaklimatyzuj się w San Pedro.Pomocny może być Diuramid (to nasza nazwa, za granicą: Diamox) - lekarz rodzinny może przepisać.Kiedy byliśmy w Peru, stopniowo przyzwyczajaliśmy się do wysokości.Jeden dzień lekkich nudności, problemy z zaśnięciem i to wszystko.Potem tylko obniżona wydolność fizyczna - łatwo o zadyszkę i podwyższone tętno.W Tybecie natomiast profilaktycznie nafaszerowaliśmy się Diuramidem - i zadziałało.Żadnych migren, nudności albo koszmarów sennych.PozdrawiamTomek
Fantastyczne zdjęcia
:) hah, byłam z chłopakiem też w tych miejscach w grudniu 2017, może gdzieś się minęliśmy
;) siedząc w pracy przy biurku ogromnie do tych miejsc tęsknię
Mozna bardzo tanio poleciec do Brazylii. Aby to bylo mozliwe musicie kliknac w ponizszy obrazek.
P.S. JEBAL WAS PIES. NIECH WAM SIE SAMOLOTY ROZPIERDOLA Z WAMI NA POKLADZIE !!! I NIECH WAS WSPIERDALAJA ROBALE KURWY I SZMATY !!! CHUJ WAM W DUPSKA SMIERDZACE ZJEBY GENETYCZNE. JESTESCIE KRZYWYMI CHUJAMI I ROZJEBANYMI KURWAMI !!!
TikTak - świetna relacja, przeczytałam jednym tchem, ubawiwszy się przy tym po pachy
:) masz super styl pisania, lekki, dowcipny. Będę w tych rejonach w sierpniu, tym bardziej wielkie dzięki za dużo informacji.
Ciekawe zdjęcia, ŚWIETNE teksty, super wyprawa!Po przeczytaniu i obejrzeniu tylko jedno w głowie: kiedy najszybciej mogę tam pojechać? W tym roku już zaplanowane, może przyszły...Dziękuję!
hej! ja też bardzo dzizękuję za relację! tak się składa, że w październiku mam zamiar zrobić bardzo podobną trasę i też w dwa tygodnie.Obecny plan zakłada dwa dni na aklimatyzację w Santiago de Chile (ewentualnie czekanie na bagaże
:lol: bo też mamy kilka przesiadek po drodze), dalej 4 dni na północy baza noclegowa w San Pedro de Atacama, i 5 dni na południu i jeden dzień w Santiago żeby odpocząć przed powrotem. Dziękuję za rady w relacji!
Bardo fajne zdjęcia! klimat Valparaiso nieprzeciętny, ale tam dość niebezpiecznie jest. Nam kobieta z hostelu zakreślała na mapie rejony gdzie zdecydowanie nie powinniśmy się zapuszczać
:)
Byłem w Valparaiso niecały miesiąc temu. Na wzgórzach nic się nie zmieniło. Na dole jest trochę mniej pewnie - zamieszki zrobiły swoje. Więcej aktualnych informacji i fotek wrzuciłem w relacji: transatlantykiem-do-buenos-aires-plus-cos-jeszcze,219,146511 - posty #108 i kolejne.
Pod koniec drogi powrotnej spokojny i raczej flegmatyczny Alberto - oszalał.
Niemal z piskiem opon przefrunął przez Rio Turbio, o mało nie zjechał z asfaltu, prawie rozjechał kondora.
Wszystko po to, żeby gwałtownie zahamować przed strażnicą przy granicy i biegiem popędzić do jej środka.
Było już dobrze po 23.00 a zdaje się, że urzędnicy na granicy nie lubią tu za bardzo takich, co do ostatniej
chwili nie dają im wytchnienia - stąd pośpiech.
Wąsy urzędującego w kantorku Don Manuela opadły w dół, kiedy zabrał się za obracanie naszych paszportów.
Dociekał wytrwale, co my za jedni, w końcu znalazł napis "Poland".
Don Manuel miał swoje lata i posturę wychudzonego żubra, było mu w związku z tym drugim za biurkiem trochę ciasnawo.
Na dodatek wyglądało na to, że komputer, który kazali mu obsługiwać darzy szczerą i bezinteresowną nienawiścią.
Stanowczo wolał ograniczyć się do takiej dużej pieczątki, z którą doskonale się rozumiał.
Ale skąd tu można wiedzieć, czy taką pieczątkę można przybić jak tu pisze "Poland"??!!
Kiedy asystent Don Manuela, zgnieciony pomiędzy ścianą a Don Manuelem właśnie, w końcu podpowiedział szefowi,
że "Poland" żadnych wiz ani promes nie potrzebuje a następnie pomógł mu odszukać potrzebne klawisze
w urządzeniu na biurku - odetchnęliśmy z ulgą.
Don Manuel miał nas z głowy.
Przywalił potrzebne stemple - i wyjechaliśmy z Argentyny.
Wjazd do Chile odbył się bez ceregieli.Dla samego lodowca to rzeczywiście trochę za dużo fatygi.
==========================================
Wycieczki pa Atakamie w kilkunastoosobowych grupkach to wcale nie takie złe rozwiązanie.
Wprowadza to oczywiście pewne ograniczenia, czasem chciałoby się gdzieś zatrzymać dłużej
innym razem na odwrót, ale jedna korzyść bije wszystkie niedogodności - są okazje do rozmów
z Chilijczykami.
A gdy już dysputę zaczniemy, możemy być pewni, że w końcu zostaniemy zapytani, czasem nieśmiało,
czasem z zainteresowaniem a czasem tylko zdawkowo: A JAK WAM SIĘ TU U NAS PODOBA?
Kiedy już odpowiemy, że bardzo, bardzo nam się podoba (w tej kwestii, w Chile, nie musieliśmy nawet kłamać),
zostanie przeprowadzony sondaż gdzie to jeszcze mamy zamiar się wybrać później.
I wtedy zawsze, ale to zawsze, bez wyjątku pada stwierdzenie:
- Aaaaa, to doskonale, że do Torres Del Paine.
- Noooo, tam to się dopiero będzie wam podobało.
Bardzo nas te liczne zapewnienia cieszyły, bo wykosztowaliśmy się niezmiernie na samolot do Punta Arenas
i wypożyczony na cztery dni samochód.
Torres można zwiedzić kompleksowo wybierając się na kilkudniowy trek po trasie "W" albo dłuższej "O"
(na mapie mają one kształt tych liter).
Ze względu na wczorajszą niepohamowaną chęć przyglądnięcia się z bliska Perito Moreno i planowanym
na później Santiago i Valparaiso, tutaj mieliśmy do dyspozycji tylko dni dwa.
Żeby nie było, że jesteśmy całkiem leniwi i ociężali - jeden został przeznaczony na wspinaczkę do
Base Torres Del Paine.
Podejście i powrót z góry na dół zajmuje w sumie nieco ponad 8 godzin.
To znaczy nam tyle to zajęło.
Raczej nie był to rekord szlaku, bo gdy opuszczaliśmy Refugio Chileno, wszyscy inni chyba zdążyli już dawno z Torres wyjechać.
Zanim jednak zaczniemy wspinaczkę trzeba z Puerto Natales do Torres dojechać.
Żeby zdążyć z powrotem, przed zmrokiem, do parku powinniśmy wjechać od strony północnej, im wcześniej tym lepiej.
Od skrzyżowania w Cerro Castillo droga raz jest asfaltowa, raz szutrowa.
Za szybko więc jechać się nie da i jeżeli ktoś sobie przyjmie, że na 120 km do przebycia dwie godziny wystarczą aż nadto
- to się pomyli.
Nawet, jeżeli ma zamiłowanie kaskaderskie i za nic całość swojego auta - nic to nie pomoże, bo po drodze są
tabliczki z napisem: "Mirador".
Wtedy trzeba bezwzględnie się zatrzymać, poszukać drugiej tabliczki: "Estacionamiento", tam zaparkować i wysiąść.
Ręczę, że wcale nie będzie się Wam chciało do samochodu za szybko wracać.
Miradorów było co najmniej kilka, wikunie i guanako grasowały często i w końcu pod górkę ruszyliśmy dopiero koło 11.00.
Samochód trzeba zostawić na parkingu w okolicach hotelu LasTorres, potem jeszcze przedreptać ze dwa, trzy kilometry,
zanim wejdziemy na właściwy szlak.
Szlak jest łatwy, uczęszczany, zabłądzić się raczej nie da, więc bez obaw można wybrać się samodzielnie.
Podejście przez trzy pierwsze godziny ma bardzo bieszczadzki charakter, nawet buki są podobne.
Ostatnia godzina - raczej tatrzański.
Nie ma żadnych urwisk, przepaści.
Idziemy po usypisku kamiennym i wszystkiego, czego możemy się obawiać, to skręcenie kostki.
No chyba, że załamie się nagle pogoda, co tutaj podobno do rzadkości nie należy.
Zdjęć z Base Torres jest w Internecie na setki.
To co do tej pory oglądaliśmy na tych zdjęciach, zobaczyliśmy w końcu na własne oczy.
W związku z tym też zrobiliśmy zdjęcia, żeby zamieścić je w Internecie.
Skoro zwyczaj taki jest, to trzeba go przestrzegać.To świetnie, bo miałem trochę dyskomfort, że się powtarzam. :?
==========================================================
O jak to dobrze!
O jak to dobrze!
O jak to dobrze, że dzisiaj nigdzie nie będziemy się wspinać!
Spokojnie pozwiedzamy sobie Torres Del Paine samochodem!
I bez niepotrzebnych utrudnień!
Sposób w jaki pokonałem schody w drodze na śniadanie wywołał w Pedro napad wesołości.
W sumie nawet stanowiło to dla mnie źródło satysfakcji - czy może być coś piękniejszego niż sprawianie
ludziom radości?
Bynajmniej jednak nie z tego powodu wszystko powtórzyłem jeszcze raz.
Musiałem wyspinać się na górę i znowu, korzystając ze specjalnie opracowanych kroków,
powrócić na dół- zapomniałem o bateriach do aparatu.
Już wczoraj, w okolicach Refugio Chileno, jakieś dwie i pół godziny przez góry od parkingu,
odkryłem, że kolana, tak lewe jak i prawe, są całkowicie niepotrzebną częścią ludzkiego ciała.
Co najwyżej stanowią tylko źródło różnych przykrych doświadczeń albo wydatków na ortopedów i innych
specjalistów, z którymi ci ortopedzi mają konszachty.
Okazało się, że można doskonale poruszać się nie używając tych przegubów:
Wystarczy stanąć w rozkroku, im szerzej, tym szybciej będziemy kroczyć.
Następnie przenieść ciężar na nogę lewą i zamachnąć się rękami w lewo, co powinno nas trochę
obrócić.
Gdy prawa noga zatoczy łuk, stawiamy ją na ziemi, opieramy na niej cały ciężar iiii...
zamach rękami w prawo, iiii.... w lewo, iiii.... w prawo, iiii.... w lewo
i zanim się obejrzymy - góry za nami a my siedzimy w samochodzie.
Spróbujcie koniecznie- działa niezawodnie.
Nawet grupka japońskich turystów przyglądała mi się przez chwilę bacznie.
Chyba docenili nowatorskie rozwiązanie i gdyby nie ich przewodnik, najwidoczniej o nieco ograniczonym
horyzoncie, który kazał się im pośpieszyć, pewnie poszliby w moje ślady.
Dzisiaj jednak miał być przede wszystkim samochód.
Plan prosty: wjeżdżamy na teren parku od południa, jedziemy, zaliczając kolejne miradory aż dotrzemy
do wyjazdu północnego, tego samego, z którego korzystaliśmy wczoraj.
Jeżeli dojeżdżamy do parku narodowego od południa, ładne widoki i miejsca do zatrzymania pojawiają się
jeszcze przed jego granicami.
Potem - im jesteśmy bliżej tym robi się ładniej i ciekawiej.
Z ponownym wjazdem na teren Torres Del Paine nie mieliśmy żadnego problemu, ale tylko dzięki własnej
zapobiegliwości w poprzednim dniu:
Kupiony bilet jest ważny przez trzy dni ale nie bezwarunkowo.
Opuszczając park należy podejść do strażnicy i świstek opisać numerem naszego paszportu a następnie
opatrzyć pieczątką.
Poprosiłem o to od razu w chwili zakupu.
Dziewczyna sprzedająca bilety stwierdziła, że dobrze, będzie pieczątka ale przy wyjeździe.
Po chwili nalegań wzniosła cierpiące oczy ku niebu, wykonała ten kawał ciężkiej roboty: przystawiła
stempel pod numerem paszportu, który pracowicie sam przepisałem.
I dobrze się stało- gdy opuszczaliśmy park wszystkie strażnice były pozamykane na głucho
a operatorzy pieczątek dawno już w domu.
Torres Del Paine jest bardzo rozległy i pomimo, że poruszaliśmy się trasą, którą zwykle przewala się
cały autobusowy ruch turystyczny, można powiedzieć, że ludzi prawie nie spotykaliśmy.
A po godzinie 17.00 nie było praktycznie żywego ducha.
Jedyne miejsce, gdzie widać pewne spiętrzenie w tym zakresie, to Salto Grande.
Wodospad jest żelaznym, stałym punktem wszystkich wycieczek.
Ładny ale specjalnych cudów nie ma.
A może są tylko się trochę rozbestwiliśmy?
Za to od niego zaczyna się bardzo fajny szlak - w stronę Los Cuernos.
Tak jak wczoraj główną atrakcją były Las Torres, dzisiaj - Los Cuernos, czyli, jeżeli Google
Translator znów stanął na wysokości zadania: "Rogi".
Koło południa kolana znowu zaczęły mi działać, postanowiłem więc, że jeszcze je trochę poużywam.
Szlak zaczynający się przy wodospadzie jest wyśmienity.
W dwie strony zajmuje niecałe trzy godziny, jest płaski prawie jak stół i bardzo widowiskowy.
Droga przez Torres wygląda przez cały czas mniej więcej tak, jak na zdjęciu.
Punktów widokowych jest mnóstwo, żaden chyba nas nie rozczarował, więc zatrzymywać się trzeba.
Niektóre z tych miejsc, to szybka sprawa, wystarczy wysiąść z auta.
Inne wymagają przejścia kilkudziesięciu, kilkuset metrów.
Jeszcze inne, jak np. Mirador Del Condor, to spore podejście na parę godzin.
Drogi w Patagonii nie są ani trochę kręte lub urwiste.
Najczęściej widok jest taki, jak na załączonych zdjęciach z Ruta Del Fin Del Mundo:
droga prosta, aż po horyzont, wokół step.
W parku narodowym, tak Torres del Paine jak i Los Glaciares trasa jest bardziej urozmaicona,
często szutrowa.
Jednak żadnych ekstremalnych urwisk, zwężeń albo zakrętasów, jak np. w niektórych miejscach w Norwegii - nie ma.
Cały ruch drogowy jest w stu procentach uporządkowany, jak w Europie.
Drogi pooznaczane, opisane, dobrze utrzymane.
Jedyne utrudnienie w podróżowaniu - bardzo rzadko rozlokowane stacje benzynowe.
Oczywiście - Patagonia jest wielka, więc piszę o miejscach, gdzie byłem, czyli takich dla przeciętnego
turysty.
W Patagonii przebywamy na małej wysokości i o złym samopoczuciu z nią związanym raczej nie ma mowy.
Problem dotyczy Atacamy.
Gdy noclegi nie są położone na dużej wysokości, to jednak nie powinno się doświadczać żadnych większych
przykrości.
Jeżeli zatem zamieszkasz w San Pedro (2400 m n.p.m.) a w ciągu dnia wybierzesz się na wycieczkę powyżej
4 tys. nic Ci nie powinno dolegać.
Wyzwaniem będzie natomiast wycieczka do Boliwii, w kierunku Uyuni.
Duża wysokość plus samochód przez przez kilka dni podskakujący na bezdrożach może dać w kość.
Więc jeżeli miałbyś taki plan - wcześniej zaaklimatyzuj się w San Pedro.
Pomocny może być Diuramid (to nasza nazwa, za granicą: Diamox) - lekarz rodzinny może przepisać.
Kiedy byliśmy w Peru, stopniowo przyzwyczajaliśmy się do wysokości.
Jeden dzień lekkich nudności, problemy z zaśnięciem i to wszystko.
Potem tylko obniżona wydolność fizyczna - łatwo o zadyszkę i podwyższone tętno.
W Tybecie natomiast profilaktycznie nafaszerowaliśmy się Diuramidem - i zadziałało.
Żadnych migren, nudności albo koszmarów sennych.
Pozdrawiam
TomekPatagonia jest rozległa.
Zatem, żeby wrócić do Santiago znów trzeba poświęcić dzień.
Przejazd z Puerto Natales do Punta Arenas, gdzie jest lotnisko zajmuje trzy godziny.
Osoby o stalowych nerwach, które nie będą się bały, że spóźnią się na samolot
mogą w tym dniu spróbować zaliczyć wycieczkę statkiem na Isla Magdalena.
Jednak wizja patagońskiego sztormu, który odgania statek od portu i w końcu samolot
do Santiago leci bez nas nie pozwoliła nam spotkać się z pingwinami.
Ograniczyliśmy się do przypatrzenia się Punta Arenas.
Miasto jak miasto.
Ale jeżeli uruchomić wyobraźnię i zobaczyć statki wędrujące kiedyś gromadnie Cieśniną Magellana,
wielorybników przybijających, żeby złapać trochę pieniędzy i odpoczynku - wycieczka robi się ciekawa.
Jak by nie patrzeć Puntaarenańczycy uważają, że ich miasto jest najbardziej wysuniętym na południe
miastem na świecie.
Gdy ich zapytać: A Ushuaia? od razu powiedzą:
- Phi, to nie żadne miasto tylko wiocha.
- Punta Arenas - to jest miasto!
Jeżeli pożyczający samochód jest z Polski, jego właściciel - z Chile a w najmie pośredniczy
Airportrentals.com z Nowej Zelandii - nic dobrego z tego nie może wyniknąć.
Odbiór samochodu zajął nam przed kilkoma dniami blisko dwie godziny.
Okazało się, że jego zwrot - to też nie taka prosta sprawa.
W sumie to może nawet trochę dobrego z tego wyszło - nauczyłem się wykłócać o swoje w języku
hiszpańsko-angielskim.
Była też jeszcze jedna korzyść- dyskusja i ustalanie czy najem jest już opłacony czy nie, tak
pochłonęła pracowników wypożyczalni, że zapomnieli zażądać mojego prawa jazdy.
A tego, o wstydzie!, zapomniałem zabrać z domu.
Jeżeli późnym wieczorem przybywacie do Santiago - weźcie taksówkę.
Tak przynajmniej twierdził Francisco, nasz nowy gospodarz.
Najpierw wysłał mi SMS-a z taką radą a później, gdy już wylądowaliśmy - swojego kolegę z taksówką.
Nie żałowałem.
Santiago to olbrzymie miasto, kojarzyło mi się później z Tokio:
chodniki wypełnione po brzegi, metro zapchane do granic wyobraźni, zabudowa nowoczesno-bylejaka.
Ale w sprawach bezpieczeństwa - tu jest chyba inaczej.
Kilkakrotnie byliśmy zaczepiani na ulicy przez życzliwych ludzi:
Mnie radzili, żeby czym prędzej schować aparat fotograficzny, bo takie paradowanie z nim na szyi
to szukanie sobie nieszczęścia.
Żonie zaś - panie podpowiadały, żeby lepiej nie mieć przy sobie torebki a biżuterii to już pod żadnym
pozorem.
Zatem taksówka w wąskich, niekoniecznie najlepiej oświetlonych uliczkach dzielnicy Yungay - nie jest
też pewnie pozbawiona sensu.
Francisco zawiadujący Patio Yungay, kwaterą, jaką przez booking.com znaleźliśmy, okazał się osobowością
nie lada.
Jego rodzina miała kiedyś posiadłość ziemską i dom, który sponiewierało pierwsze trzęsienie ziemi a drugie,
kilkanaście lat później - zniszczyło na amen.
Z innymi składnikami majątku dali sobie radę komuniści Allende a później junta Pinocheta.
Za to, co zostało, Francisco kupił zrujnowaną kamienicę w Santiago, trochę ją odremontował - i teraz prowadzi
mini hotel.
Podobało mi się tu wszystko, każdy zakamarek.
Najbardziej zaimponował mi jednak sufit nad jadalnią: zardzewiała falista blacha, ułożona trochę prosto,
trochę krzywo, tu i ówdzie ciut obwisająca - była podziurawiona jak sito.
Pierwsza rzecz jaka przyszła mi do głowy - efekt strzelaniny, pewnie z czasów junty.
Dopiero na drugi dzień załapałem, że to mapa nieba.
Francisco zapragnął mieć u siebie planetarium - wiertarką podziurawił blachę, wiernie odtwarzając mapę
gwiazd południowej półkuli.
I żeby było całkiem ładnie - z drugiej strony blachy zainstalował żarówki, żeby gwiazdy świeciły.
Co robić w stolicy Chile?
Poradników w rodzaju "Santiago Top 10" co najmniej kilka przejrzeliśmy.
I prawdę powiedziawszy- żadna ze wskazywanych atrakcji specjalnie jakoś nie kusiła.
Mało tego, na takiej liście już na trzecim czy czwartym miejscu plasowały się rozrywki
w rodzaju konsumpcji czegoś tam na miejskim targowisku.
Gdy ktoś zatem jest przyjaźnie do świata usposobiony, po takiej lekturze od razu pomyśli sobie:
Ach, trzeba do Santiago się wybrać bo tam mają takie rewelacje do zjedzenia, że hohoho...
Podejrzliwy malkontent natomiast uzna- skoro talerz zupy ma tu być główną atrakcją,
to znaczy, że trzeba jechać w kierunku raczej do Santiago przeciwnym.
Okazało się, że w sprawie tego miasta ani przesadny entuzjazm ani też jego odwrotność
(jak się nazywa odwrotność entuzjazmu ???) - nie jest właściwy.
Dobrze oddaje to relacja @Pbak, w której sporządza on "raport z nudnego miasta" w którym wcale się jednak nie nudzi.
Jeżeli na Santiago chcemy przeznaczyć dzień lub dwa, bez problemu czas zagospodarujemy a recepta
na to jest prosta: trzeba wsiąść do metra, podjechać do Plaza de Armas i kręcić się wokół niego
w promieniu dwóch, trzech kilometrów.
Metro w godzinach porannych i popołudniowych, ok. 17.00, jest zatłoczone ponad wszelką miarę
i wówczas korzystać się z niego nie da.
Bilety są jednorazowe, nie spotkałem jakiejś porywającej oferty na karnet dzienny.
Kupuje się je w okienku, oko w oko z człowiekiem i nie trzeba się martwić, że będziemy zmuszeni
do walki z jakąś bezduszną maszyną.
Jeżeli popatrzeć na internetowe zdjęcia ze stolicy Chile - zachwycają przede wszystkim panoramy
ze wzgórza St. Cristobal: nowoczesne miasto, wieżowce a tło wypełnione skalistymi i ośnieżonymi
górami, wydaje się - tuż, tuż za rogatkami miasta.
Kiedy chcieliśmy wjechać kolejką na górę, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy, okazało się,
że została ona wcześniej unieruchomiona, ze względu na przedsezonowy remont.
Aż tak bardzo nam jednak nie było szkoda - smog nad Santiago, może nie jest taki jak w Pekinie,
ale też całkiem skutecznie psuje widoki i gór za miastem, jeżeli się nie jest pogodowym szczęściarzem,
praktycznie nie widać.
Yungay ogladaliśmy chcąc, nie chcąc - tutaj mieszkaliśmy.
Do niedawna dzielnica nie cieszyła się najlepszą sławą.
W ostatnich latach, jak relacjonował Francisco, całe kwartały z dnia na dzień nagle zmieniają
właściciela, lokatorzy są gdzieś przenoszeni a po kilku miesiącach, zdezelowane kamienice
zamieniają się w drogie apartamenty.