Spotkaliśmy tam takiego ptaszka. Co chwilę zawisał nad kwiatkiem, trzepocząc skrzydełkami z zawrotną szybkością, z dziobka robił słomkę do napojów i żłopał zawartość kielicha. Koliber?
Cuzco wydało mi się najbardziej zeuropeizowanym miastem w Peru. Gdyby nie Atahualpa, można by uznać że to jakieś miejsce w Andaluzjii.
Święta Dolina Inków jest rozległa, więc przygotowanie planu zwiedzania jej wymaga trochę fatygi.
Ogólnie rzecz biorąc wyglądało na to, że w grę wchodzą dwa warianty do wyboru: - podróż wzdłuż doliny, zgodnie z biegiem rzeki Urubamba i asfaltem albo: - na ukos.
Zgodnie z radą Ernesto wybraliśmy wersję "na ukos". Ernesto na oko miał ze 40 lat, wyemigrował do Peru z Hiszpanii. Po kilkanaście godzin pracował w recepcji naszego hostelu. Za nadgodziny nikt mu nie płacił - to minus. Ale że biznes należał do niego, nie musiał płacić nikomu za nadgodziny - to plus. Jak zwykle w życiu - bilans na zero. Ernesto zanim został autochtonem, bywał turystą, więc wypróbował wszystkie warianty zwiedzania i jego opinia wydawała nam się całkowicie godna zaufania.
Jak należałoby się spodziewać, wadą podróży "na ukos" jest nieco trudniejsza logistyka. Ale jeżeli wynająć sobie taksówkę - sprawa się rozwiązuje od razu. Przyjemność taka kosztuje mniej więcej 100 USD za cały dzień. Determinacja kierowców w poszukiwaniu klientów jest znaczna, więc zapytani - "czy pojedziesz tu a tu?" raczej zawsze powiedzą: TAK. Natomiast stan techniczny pojazdów bywa różny i czasem może zdarzyć się, że samochód powie: NIE. Jak się później okazało, droga przypominała trochę przejazd z Kasprowego na Halę Gąsienicową, więc trzeba zwrócić uwagę na to co się wynajmuje.
Wystartowaliśmy niezbyt ambitnie, koło ósmej rano ale i tak zostawiliśmy innych w tyle, a stragany w Chinchero nie zdążyły się jeszcze porozkładać. Z jakiegoś powodu Inkowie uznali, że w Chinchero narodziła się tęcza. Postawili zatem odpowiednio do tego zdarzenia eksponowaną świątynię a wokół niej rozbudowało się miasto.
Krzewiciele nowej religii byli zawzięci i burzyli co się tylko dało a było związane ze starym kultem ale jednocześnie pragmatyczni - fundamenty, zwłaszcza gdy były solidne, wykorzystywano w stu procentach. Tutaj nie tylko kościół ale większość domów ma podwaliny zrobione przez Inków.
Wnętrze kościoła - znowu przepiękny barok andyjski i na dodatek tylko jeden antyfotograficzny strażnik, którego udało się przechytrzyć.
Za kościołem natomiast rozciąga się baaardzo rozległy płaskowyż otoczony zewsząd tarasami. Jedne - równiutkie i okolone murami należały do podobno do elity, drugie, nieco dalej, po drugiej stronie potoku - trochę krzywe i bez murków. Wiadomo, te należały do tych, którzy gorzej się w życiu ustawili. Ale tak tamte jak i te - w całkiem dobrym stanie dotrwały do dzisiaj.
Chinchero trochę w Świętej Dolinie jest a trochę - nie. Nie - bo widok na Urubambę rozciąga się dopiero parę kilometrów za miasteczkiem. Tak - bo aby pooglądać to co do pooglądania tu mają, trzeba kupić za 50 soli "boleto turistico" na zabytki Świętej Doliny właśnie.
"Boleto" takie do końca uniwersalne nie jest, bo już trzysta metrów od okienka, w którym je sobie sprawiliśmy chcieli od nas kolejnej opłaty za wstęp do muzeum, zaraz obok opisywanego kościoła. Plansze i opisy w jego przedsionku nie zapowiadały jednak specjalnych atrakcji i raczej ze względu na oszczędność czasu niż pieniędzy - zwiedzanie odpuściliśmy sobie.
Boleto nie działało również kilkanaście a może i kilkadziesiąt kilometrów dalej, przy Salineras. Tam chcieli bodajże 20 soli za wjazd. Ale gdyby to było nie 20 a 200 - to też warto zapłacić.
Solanki pokazują się niespodziewanie, w trakcie zjazdu niekończącymi się serpentynami po żwirowo - gruntowej drodze. Najpierw wyglądają jako małe białe oczko, hen, w dole. Potem stopniowo rosną, rosną, aż w końcu można dostrzec krzątających się tu i ówdzie ludzi. Aby dotrzeć szczęśliwie do celu potrzebny jest przede wszystkim klakson: droga jest wąska, tylko na jeden samochód, zakręty ostre, bez możliwości dojrzenia - co dalej. Zatem - trzeba trąbić. Kto zatrąbi pierwszy - jedzie a kto drugi - czeka.
Najbliższe miasteczko to Maras. Taksówkarz koniecznie chciał nam je pokazać. Nie bardzo wiedzieliśmy po co i dlaczego, ale teraz już wiemy:
Jak Flip i Flap albo Bolek i Lolek zawsze wymieniani są razem, tak samo jest z Maras i Moray. Nie ma zatem co kombinować, tylko trzeba kolejne kroki skierować do Moray właśnie.
Tarasy rolnicze, bo dla nich się tu przyjeżdża, mają w Moray szczególny układ - wszystko wygląda mniej więcej jak olbrzymi, obejmujący całą dolinę - stadion. Spece od historii przypuszczają, że całość pełniła rolę laboratorium rolniczego Inków. Zmieniające się wraz z wysokością warunki nasłonecznienia i temperatura miały pomóc w ocenie co i gdzie uprawiać. Podobno temperatura pomiędzy górnym a dolnym tarasem może różnić się nawet o 15 stopni.
Rzecz wymagała weryfikacji. Droga na sam dół zajęła mi niewiele ponad kwadrans. Z początku żadnej różnicy temperatur nie czułem, ale potem, po półgodzinnym gramoleniu się z powrotem, zrobiło się wyraźnie gorąco.
Od Moray druga biegła już tylko wyłącznie w dół - przez blisko godzinę zjeżdżaliśmy do Świetej Doliny w ścisłym znaczeniu słowa "dolina". Chwilami myślałem, że nasz taksówkarz zabłądził, bo wg mojego pojęcia nikt przy zdrowych zmysłach Toyotą Yaris kombi na taką drogę by się nie wybrał. No chyba, że marzy o nowym samochodzie i chce sobie stworzyć pretekst do zakupu. Kierowca miał jednak minę pewną i nie sprawiał wrażenia zaskoczonego wertepami, urwiskami ani zakrrrętami. A wsteczny bieg wrzucił tylko raz, już na samym dole: na wiszący most, przez który mieliśmy przejechać wtoczył się wielki kamień i trzeba było poszukać innej przeprawy przez Urubambę. Atrakcja, przede wszystkim ze względu na niezapomniane widoki i szczyptę adrenaliny była zupełnie niespodziewana.
Jeżeli nie liczyć mijanych torów kolejowych i wspomnianego mostku, ślady cywilizacji pojawiły się dopiero na przedmieściu Ollantaytambo.
Ernesto, który wielkim pasjonatem historii chyba nie był, twierdził, że jeżeli już koniecznie musimy jakieś ruiny oglądać, to najlepiej zrobić to w Ollantaytambo.
I tym razem Ernesto nie zawiódł. Twierdza jest monumentalna, zupełnie inna charakterem niż Machu Picchu. Zupełnie nie pojmuje, dlaczego przewodniki i relacje traktują to miejsce marginalnie. Na dobrą sprawę o Ollantaytambo do tej pory wiedziałem tylko tyle, że jest. A tu proszę, może przesadzam, może to efekt nakręcenia całodziennymi przeżyciami - ale wydaje mi się, że to atrakcja na dużą skalę.
Przed 17.00 opuściliśmy ruiny i pożegnali taksówkarza.
Pociąg do Aquas Calientes był około 19.00. Na dworcu, wkoło dworca - ludzi było pełno. Pomimo niewczesnej pory, gwarno, tłoczno. Pociąg też wypełnił się do ostatniego miejsca, dobrze, że miejscówki kupiliśmy jeszcze w Polsce.
Przejazd nocny żadną atrakcją nie był, ot półtora godziny drzemki. Stacja w Aquas Calientes okazała się zaprzeczeniem naszych wyobrażeń o małym miasteczku zgubionym w górach: tłum, wrzask, ścisk, dziesiątki czekających osób z tabliczkami reklamującymi noclegi lub nazwiskami - jak na lotnisku. Hotele i inne kwatery w większości ułożyły się zaraz obok dworca.
================
Wszystko co z Machu Picchu związane, czy to bilet wstępu, pociąg, czy nocleg - jest bardziej kosztowne niż inne peruwiańskie atrakcje. Nocleg w A.C. był najdroższy i najsłabszy zarazem z dotychczas zaliczonych, jakkolwiek do przyjęcia. Portier w hostelu musiał być obdarzony nadzwyczajnym talentem: Co dzień, od rana do wieczora miał przecież kontakt z turystami. Mimo to udało mu się nie przyswoić ANI JEDNEGO słówka po angielsku, nawet takich trudnych jak "one", "two" albo "three". Można było za to sprawić sobie u niego "agua con gas" za "seis soles". Taka sama "water with gas" w sklepie za ścianą kosztowała trzykrotnie mniej, co i tak było zdzierstwem, bo przeciętna cena butelki wody mineralnej to jedna sola.
Na M.P. chcieliśmy się wybrać skoro świt. Po pierwsze - bo podobno ładny wschód słońca, po drugie - poranne pociągi z Cuzco nie zdążą jeszcze dojechać i powinno być mniej ludzi. Niestety budzikowi, który odezwał się przed piątą, wtórował szum ulewy. Co gorsza, po kwadransie wahań co do dalszych planów wyglądało, że deszcz wzmógł się jeszcze bardziej. Żona wprawdzie twierdziła, że podobno w rejonie A.C. deszcz jest na porządku dziennym, bo tu taki klimat, ale marne to było pocieszenie.
Kiedy wystrojeni w pałatki, peleryny, plandeki i parasole wyszliśmy przed hotel, okazało się, że owszem, pada - ale kropi tylko trochę. Potok przewalający się przez środek miasteczka do złudzenia symuluje odgłosy ulewnego deszczu.
Do miejsca z którego odjeżdżają autobusy na M.P. trudno nie trafić. Rano, z każdego zakątka miasteczka, wszyscy, jak jeden mąż idą "na autobus". Na miejscu są trzy a czasem i więcej długie ogonki: do kas i do wsiadania. Bilet w obie strony kosztuje aż 20 $, znów wydawało mi się, że ktoś nas naciąga. Później jednak, zważywszy pokonywaną różnicę wysokości, niezliczoną ilość zakrętów - doszedłem do wniosku, że to uczciwie zarobione pieniądze. Autobusy podjeżdżają non stop, jeden za drugim i długa kolejka nie oznacza długiego czekania.
Machu Picchu niczym nas nie zaskoczyło. Miało być cudem świata, nadzwyczajne i niepowtarzalne. No i takie właśnie było.
Nie spodziewałem się tylko, że teren w obrębie którego można zwiedzać jest aż tak rozległy. Czas od 7.00 rano do 14.00 zagospodarowaliśmy bez problemu a gdyby było go jeszcze trochę więcej, to też by nie zaszkodziło.
Poranne mgły miały swój urok, choć obawa, czy nie przyniosą deszczu trochę psuła nastrój.
Później jednak pogoda dopisała. Wraz ze słońcem zjawili się też i ludzie.
Momentami robiło się ciasno, ale bez problemu da się znaleźć zaciszniejsze miejsca.
Na Wayna Picchu nie wybieraliśmy się. Bardzo przyjemny okazał się natomiast szlak do Mostu Inków. Po drodze jest budka, która straszy perspektywą kupowania biletów, ale to tylko punkt rejestracji wychodzących na ścieżkę. Pewnie ze względu na bezpieczeństwo. Ciekawe widoki zapewni też trasa do Bramy Słońca. Na oko wygląda, że zajmie ona około godziny. Niestety, wybraliśmy się tam z samego rana - i z drogi przegonił nas deszcz, więc do celu nie dotarłem.
Jedna z ekologicznych kosiarek do trawnika bardzo interesowała się moim aparatem no i teraz mam fajne zdjęcie.
Pociąg powrotny do Cuzco rezerwowaliśmy jeszcze z kraju. Bilety Ollantay-Aguas Calientes-Cuzco kosztował niemało: 140 $ / os. Warunki podróżowania są jednak bardzo dobre a po całym dniu na M.P. możliwość odpoczynku okazała się cenna.
Bardzo mi miło, że zaglądasz do mojej relacji. Pozdrawiam
:D
=========================
Jeżeli zaliczać "gringo trail" w kierunku wybranym przez nas, czyli odwrotnie niż zegar, z Cuzco do Limy trzeba podróżować samolotem. Przelot krótki, ok. jednej godziny, bez specjalnych wrażeń. Podobnie jak we wcześniej zaliczanych środkach transportu - na pokładzie był prawie komplet, więc pewnie dobrze jest zrobić rezerwację z wyprzedzeniem.
Niedzielę w Limie przeznaczyliśmy na odpoczynek, więc nie planowaliśmy dalszych eskapad. Muzeum złota i dzielnica Barranco są w zasięgu taksówki.
Rabowaniem drogocennego kruszcu zajmowały się w Peru najrozmaitsze nacje. Pierwsi w kolejce byli oczywiście Hiszpanie, ale Brytyjczycy i Amerykanie też nie chcieli być gorsi. W związku z tym na wystawę do Muzeum Złota Peru już za wiele nie zostało. Najczęściej oglądamy repliki. Ekspozycję ratuje przylegające muzeum uzbrojenia. Tutaj kolekcja jest bardzo bogata i prawdę powiedziawszy zrobiła na mnie większe wrażenie niż złote pamiątki po Inkach. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że szału nie ma, ale zaliczyć warto.
Barranco to z kolei zabytkowa dzielnica związana z bohemą artystyczną. Widać, że miejsowi lubią tu zaglądać, czekają na nich rozliczne knajpki, szkoły tańca, galerie i wystawy. Życie najpewniej rozkwita tu dopiero wieczorem. Atrakcyjność dzielnicy opiera się na resentymentach do belle epoque i okresu między wojnami. Jednak żeby z tego czerpać coś więcej trzeba by zagłębić się w kulturę kraju - gdybyśmy na przykład wzięli jakiegoś Peruwiańczyka do Krakowa i powiedzieli: - ooo, w tej knajpie lubiał przesiadywać Przybyszewski pewnie nie zrobiłoby to na nim jakiegokolwiek wrażenia.
Plaza de Armas w niedzielny wieczór rozkwitł ze zdwojoną siłą. We wszystkich przylegających ulicach tłumy kłębiły się niesamowite. A to jakiś orszak ślubny a to występy akrobatów, a to znowu orkiestra która próbuje zagłuszyć wszystkich pozostałych. Gdy tak sobie siedzieliśmy na ławeczce próbując to jakoś ogarnąć przyplątali się skauci.
Mieli ładne niebieskie mundurki, długi kij z proporczykiem i ani w ząb nie rozumieli po angielsku. My z kolei ani w ząb po hiszpańsku. Skauci byli jednak wyjątkowo zawzięci i za wszelką cenę chcieli nam coś zakomunikować. Wychodziało nam na to, że zdobywają jakąś sprawność i do szczęścia trzeba im, aby napotkany cudzoziemiec na chwilę przyłączył się do ich zabawy. Być może, że zgadywaliśmy trafnie, bo gdy w końcu podnieśliśmy się z ławki - wśród młodzieży zapanował entuzjazm i zawiązano nam na szyjach harcerskie krawaciki. Po wspólnym odtańczeniu "jakiegoś czegoś" i zrobieniu fotografii - skauci podziękowali, krawaciki zabrali i uśmiechnięci od ucha do ucha poszli w swoją stronę. A my teraz z niepokojem zaglądamy na Youtube i sprawdzamy, czy regulamin skautów przewiduje zdobywanie sprawności w namawianiu cudzoziemca do zrobienia z siebie wariata.
Na koniec zostawiliśmy sobie Archipelag Ballestas albo jak kto woli: "Galapagos dla ubogich". Był to jedyny wyjazd, na który nie zrobiliśmy za wczasu rezerwacji no i przyszło za to odpokutować. Pokuta polegała na tym, że trzeba było dzień wcześniej wziąć taksówkę, pojechać na dworzec autobusowy Cruz del Sur i tam kupić bilety osobiście. Pośrednictwo hotelu, Internet ani niezbyt liczne w centrum starej Limy biura podróży nie zadziałały.
Autobus wyjeżdżający o trzeciej nad ranem jak zwykle bywało - wypełnił się całkowicie, więc odkładanie zakupu biletu na ostatnią chwilę pewnie skończyłoby się niezobaczeniem Archipelagu Ballestas.
Sprzedawcy wstępów na motorówkę, która zawiezie nas do celu czekają już na dworcu autobusowym w Paracas. Przekonują oczywiście, że oferowana przez nich usługa jest niezwykle deficytowa i na pewno nigdzie indziej już się nie uda przejażdżki kupić. Nie chciało nam się o poranku szukać szczęścia, kupiliśmy zatem za 50 soli/os. to co samo pchało się w ręce i wraz z grupką innych amatorów słoni morskich i pingwinów daliśmy się zaprowadzić do niewielkiej mariny.
Generalnie rzecz biorąc motorówki do których można wsiąść dzielą się na szybkie i powolne. Podobno lepiej kupić sobie szybką, bo wtedy więcej czasu spędza się u celu wycieczki.
Skały na wyspach są kolorowe, zwierzaków pływających i latających - bez liku. Wszechobecny ostry zapach (zapach?!) nie pozostawia wątpliwości, że gruba warstwa guano pokrywająca wyspy to nie żaden wymysł. Inaczej mówiąc - wycieczka jest bardzo ciekawa, trzeba się tu koniecznie wybrać i to wszystko zobaczyć. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to pewnie albo jest malkontentem albo był na Galapagos.
Najwiecej rozterek duchowych przysporzyła nam decyzja - czy wybierać się na oglądanie Nazca czy też sobie to darować. Od jakiegoś czasu loty nad płaskowyżem są wykonywane z pobliskiego Pisco, więc nie trzeba koniecznie tłuc się kilka godzin autobusem na południe, tylko po to, żeby na pół godziny wsiąść do awionetki. Oczywiście wygoda kosztuje, jest 270 vs. 120 USD.
Ostatecznie zamiast widoków z góry na Nazca wybraliśmy widoki zwykłe na Półwysep Paracas. Nie wiem wprawdzie co straciłem ale na pewno to co przypadło nam w udziale w zamian - było warte 100 soli za taksówkę. Krajobraz pustynny. Droga przez półwysep tylko wygląda na asfalt. W rzeczywistości jest to ubita sól. W piasku pełno skamieniałości - można mineralne pamiątki zbierać na pęczki.
Piasek - raz żółty, raz czerwony, innym razem znów czarny. Do tego niebiesko - zielony ocean - i cała paleta gotowa.
W Limie znaleźliśmy się z powrotem ok. 18.00 i czym prędzej pogoniliśmy do sklepu z pamiątkami, żeby kupić sobie świety obraz w stylu szkoły Cuzco, jaki upatrzyliśmy sobie zaraz na początku podróży. Sklep był zamknięty, obrazu nie mamy, nad czym już we wcześniejszym poście ubolewałem. Żal z tego powodu jest jednak wielki, więc ubolewam powtórnie. Ale też z drugiej strony, to jedyne rozczarowanie, jakie nam się w Peru przytrafiło.
Szkoda mi trochę kończyć, bo wspominanie to trochę jak powtórna podróż, ale to już koniec instrukcji obsługi Peru. Pozdrawiam Tomek
nie podoba mi sie bardzo tytul, przyjazny kraj ? taki bardzo przyjazny ? okradli mnie w renomowanym hostelu w limie na 250 dolcow i zeskanowali karty kredytowe z ktorych ukradziono 9000 PLNkase z kart odzyskalem, gotowki oczywiscie nie.
TikTak napisał:Don Leoncio przysłuchiwał się nam bacznie, przyglądał i nagle zapytał:- Wy moficie po Polskyu ??Jako dziecko wyemigrował z kraju, osiadł w Wenezueli i tam się ożenił.Języka nie zapomniał i mogliśmy dość swobodnie i długo poopowiadać, jak to teraz w Polsce jest.- A fy gdzie mieszkają?, zapytał po jakimś czasie.- Jesteśmy z Łańcuta, to na południu, jakieś 150 km na wschód od Krakowa.- Eee, no ja fiem gdzie jest Lancut, moja mama byla s Lancuta.
:shock: Nie mam więcej pytań !
:D taka akcja "na drugim końcu świata" to naprawdę fenomen !
:)
Pozwolę sobie wyrazić opinię, że Canion Colca to najlepsze wrażenia z całej podróży po Peru. Pewnie Cię nie zachwycił, bo go praktycznie nie widziałeś będąc na 1-dniowej wycieczce. My byliśmy 3 dni i było rewelacyjnie, widoki niezapomniane. Podobało mi się bardziej niż na Machu Picchu. Co do cen trekkingu 3-dniowego to jak najbardziej są zróżnicowane w różnych biurach i warto trochę ponegocjować, a przynajmniej nie kupować w pierwszym, do którego się wejdzie. Pewien Nowozelandczyk z grupy, która wędrowała tą samą trasą co nasza omal zawału nie dostał, jak się dowiedział ile przepłacił.
Pierwszy dzień był lightowy, głównie schodzenie w dół, szliśmy w grupie 9 -os. Francuzi, Amerykanie, na dole nocleg w warunkach b. polowych chata trzciną kryta, bez prądu, jedyne wyposażenie 2 łóżka i tak nie mogłam spać, bo Canion tak huczał. Następny dzień góra, dół i tak na zmianę, do b. przyjemnego miejsca oasis Sangalle, tam było już całkiem internacjonalnie, spotkaliśmy tam Polaków i na tej wysokości zagraliśmy w siatkę mecz Polska contra reszta świata (zwycięski ma się rozumieć). Trzeciego dnia masakra: pobudka przed świtem i już tylko kierunek pod górę z 2200 na 3500 (dokładnie nie pamiętam), ale ciężko było. Potem obiadek i źródła termalne.Widoki niezapomniane, atmosfera też. No i oczywiście niesamowity fart, jeśli chodzi o pogodę - było to w lutym dokładnie w najgorszym miesiącu jeśli chodzi o porę deszczową, a nam świeciło cały czas słoneczko.
Z hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
tiktakZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
Dwudniowa wycieczka jest niesamowita. Byliśmy 2 lata temu w Peru i zdecydowaliśmy się właśnie na dwudniowy trek. Nocleg jest w oazie Sangalle, a nie w Chivay. W oazie nie ma prądu, nie ma ogrzewania, nie ma gorącej wody. Każdy radzi sobie jak może :-). O 5:00 pobudka i w górę. Polecam. Było niesamowicie.
tiktakZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
Dwudniowa wycieczka jest niesamowita. Byliśmy 2 lata temu w Peru i zdecydowaliśmy się właśnie na dwudniowy trek. Nocleg jest w oazie Sangalle, a nie w Chivay. W oazie nie ma prądu, nie ma ogrzewania, nie ma gorącej wody. Każdy radzi sobie jak może
:-). O 5:00 pobudka i w górę. Polecam. Było niesamowicie.
Rozrzutność podczas wakacji to dla mnie standard ale na Isla Del Sol płynąłem zwykłą łódką - o dziwo,była punktualna. Sytuacja z biletami jest typowa dla tego kraju: w Arequipie byliśmy umówieni na odbiór biletów w agencji,która okazała się zamknieta a bilety spokojnie czekały na nas w hostelu.
Witam,Piękny opis - mam pytanie - czy pamiętasz nazwę firmy, która was wiozła z Arequipy do Kanionu Colca?naczytałem się,że niektóre firmy tak długo zbierają pasażerów, że później nie zdążają na Cruz del Condor - przyjeżdżają jak już jest "po ptokach".
Nazwy niestety nie pamiętam.Ale w pamięć zapadło mi to, że inna firma sprzedała mi bilet a inna zabrała z hotelu.Wygląda na to, że oni mają tam taką "spółdzielnię" - i jeżeli ktoś nie nazbieradostatecznej ilości chętnych - oddaje swoich klientów innemu.Drogą do Chivay ciągnęła kawalkada niemal identycznych, niezbyt dużych busików, czasem tylko przetykana dorosłym autobusem.Pozbieranie ludzi do takiego kilkunastoosobowego pojazdu - nie powinno zająć za wiele czasu.PozdrawiamTomek
Bardzo podobała mi się Twoja relacja. Masz "lekie pióro".
:D Ciekawie napisana i ładne zdjęcia.I niestety, po raz kolejny, spowodowała u mnie chęć wybrania się do Peru. A toczę podobną wojnę (jak Ty wcześniej) z moim mężem o wyjazd tam.
Spotkaliśmy tam takiego ptaszka.
Co chwilę zawisał nad kwiatkiem, trzepocząc skrzydełkami z zawrotną szybkością, z dziobka robił słomkę do napojów
i żłopał zawartość kielicha.
Koliber?
Cuzco wydało mi się najbardziej zeuropeizowanym miastem w Peru.
Gdyby nie Atahualpa, można by uznać że to jakieś miejsce w Andaluzjii.
Święta Dolina Inków jest rozległa, więc przygotowanie planu zwiedzania jej wymaga trochę fatygi.
Ogólnie rzecz biorąc wyglądało na to, że w grę wchodzą dwa warianty do wyboru:
- podróż wzdłuż doliny, zgodnie z biegiem rzeki Urubamba i asfaltem
albo:
- na ukos.
Zgodnie z radą Ernesto wybraliśmy wersję "na ukos".
Ernesto na oko miał ze 40 lat, wyemigrował do Peru z Hiszpanii.
Po kilkanaście godzin pracował w recepcji naszego hostelu.
Za nadgodziny nikt mu nie płacił - to minus.
Ale że biznes należał do niego, nie musiał płacić nikomu za nadgodziny - to plus.
Jak zwykle w życiu - bilans na zero.
Ernesto zanim został autochtonem, bywał turystą, więc wypróbował wszystkie warianty zwiedzania i jego
opinia wydawała nam się całkowicie godna zaufania.
Jak należałoby się spodziewać, wadą podróży "na ukos" jest nieco trudniejsza logistyka.
Ale jeżeli wynająć sobie taksówkę - sprawa się rozwiązuje od razu.
Przyjemność taka kosztuje mniej więcej 100 USD za cały dzień.
Determinacja kierowców w poszukiwaniu klientów jest znaczna, więc zapytani - "czy pojedziesz tu a tu?" raczej
zawsze powiedzą: TAK.
Natomiast stan techniczny pojazdów bywa różny i czasem może zdarzyć się,
że samochód powie: NIE.
Jak się później okazało, droga przypominała trochę przejazd z Kasprowego na Halę Gąsienicową, więc
trzeba zwrócić uwagę na to co się wynajmuje.
Wystartowaliśmy niezbyt ambitnie, koło ósmej rano ale i tak zostawiliśmy innych w tyle, a stragany
w Chinchero nie zdążyły się jeszcze porozkładać.
Z jakiegoś powodu Inkowie uznali, że w Chinchero narodziła się tęcza.
Postawili zatem odpowiednio do tego zdarzenia eksponowaną świątynię a wokół niej rozbudowało się miasto.
Krzewiciele nowej religii byli zawzięci i burzyli co się tylko dało a było związane ze starym kultem
ale jednocześnie pragmatyczni - fundamenty, zwłaszcza gdy były solidne, wykorzystywano w stu procentach.
Tutaj nie tylko kościół ale większość domów ma podwaliny zrobione przez Inków.
Wnętrze kościoła - znowu przepiękny barok andyjski i na dodatek tylko jeden antyfotograficzny strażnik, którego udało się przechytrzyć.
Za kościołem natomiast rozciąga się baaardzo rozległy płaskowyż otoczony zewsząd tarasami.
Jedne - równiutkie i okolone murami należały do podobno do elity, drugie, nieco dalej, po drugiej stronie potoku - trochę krzywe i bez
murków.
Wiadomo, te należały do tych, którzy gorzej się w życiu ustawili.
Ale tak tamte jak i te - w całkiem dobrym stanie dotrwały do dzisiaj.
Chinchero trochę w Świętej Dolinie jest a trochę - nie.
Nie - bo widok na Urubambę rozciąga się dopiero parę kilometrów za miasteczkiem.
Tak - bo aby pooglądać to co do pooglądania tu mają, trzeba kupić za 50 soli "boleto turistico"
na zabytki Świętej Doliny właśnie.
"Boleto" takie do końca uniwersalne nie jest, bo już trzysta metrów od okienka, w którym je sobie sprawiliśmy chcieli od nas
kolejnej opłaty za wstęp do muzeum, zaraz obok opisywanego kościoła.
Plansze i opisy w jego przedsionku nie zapowiadały jednak specjalnych atrakcji i raczej ze względu na oszczędność czasu niż pieniędzy - zwiedzanie
odpuściliśmy sobie.
Boleto nie działało również kilkanaście a może i kilkadziesiąt kilometrów dalej, przy Salineras.
Tam chcieli bodajże 20 soli za wjazd.
Ale gdyby to było nie 20 a 200 - to też warto zapłacić.
Solanki pokazują się niespodziewanie, w trakcie zjazdu niekończącymi się serpentynami po żwirowo - gruntowej drodze.
Najpierw wyglądają jako małe białe oczko, hen, w dole.
Potem stopniowo rosną, rosną, aż w końcu można dostrzec krzątających się tu i ówdzie ludzi.
Aby dotrzeć szczęśliwie do celu potrzebny jest przede wszystkim klakson:
droga jest wąska, tylko na jeden samochód, zakręty ostre, bez możliwości dojrzenia - co dalej.
Zatem - trzeba trąbić.
Kto zatrąbi pierwszy - jedzie a kto drugi - czeka.
Najbliższe miasteczko to Maras.
Taksówkarz koniecznie chciał nam je pokazać.
Nie bardzo wiedzieliśmy po co i dlaczego, ale teraz już wiemy:
Nie ma zatem co kombinować, tylko trzeba kolejne kroki skierować do Moray właśnie.
Tarasy rolnicze, bo dla nich się tu przyjeżdża, mają w Moray szczególny układ - wszystko wygląda
mniej więcej jak olbrzymi, obejmujący całą dolinę - stadion.
Spece od historii przypuszczają, że całość pełniła rolę laboratorium rolniczego Inków.
Zmieniające się wraz z wysokością warunki nasłonecznienia i temperatura miały pomóc w ocenie
co i gdzie uprawiać.
Podobno temperatura pomiędzy górnym a dolnym tarasem może różnić się nawet o 15 stopni.
Rzecz wymagała weryfikacji.
Droga na sam dół zajęła mi niewiele ponad kwadrans.
Z początku żadnej różnicy temperatur nie czułem, ale potem, po półgodzinnym gramoleniu się z powrotem,
zrobiło się wyraźnie gorąco.
Od Moray druga biegła już tylko wyłącznie w dół - przez blisko godzinę zjeżdżaliśmy do Świetej Doliny w ścisłym znaczeniu słowa "dolina".
Chwilami myślałem, że nasz taksówkarz zabłądził, bo wg mojego pojęcia nikt przy zdrowych zmysłach Toyotą Yaris kombi na taką drogę
by się nie wybrał.
No chyba, że marzy o nowym samochodzie i chce sobie stworzyć pretekst do zakupu.
Kierowca miał jednak minę pewną i nie sprawiał wrażenia zaskoczonego wertepami, urwiskami ani zakrrrętami.
A wsteczny bieg wrzucił tylko raz, już na samym dole: na wiszący most, przez który mieliśmy przejechać wtoczył się wielki kamień
i trzeba było poszukać innej przeprawy przez Urubambę.
Atrakcja, przede wszystkim ze względu na niezapomniane widoki i szczyptę adrenaliny była zupełnie niespodziewana.
Jeżeli nie liczyć mijanych torów kolejowych i wspomnianego mostku, ślady cywilizacji pojawiły się dopiero na przedmieściu Ollantaytambo.
Ernesto, który wielkim pasjonatem historii chyba nie był, twierdził, że jeżeli już koniecznie musimy jakieś ruiny oglądać, to najlepiej
zrobić to w Ollantaytambo.
I tym razem Ernesto nie zawiódł.
Twierdza jest monumentalna, zupełnie inna charakterem niż Machu Picchu.
Zupełnie nie pojmuje, dlaczego przewodniki i relacje traktują to miejsce marginalnie.
Na dobrą sprawę o Ollantaytambo do tej pory wiedziałem tylko tyle, że jest.
A tu proszę, może przesadzam, może to efekt nakręcenia całodziennymi przeżyciami - ale wydaje mi się, że to atrakcja na dużą skalę.
Przed 17.00 opuściliśmy ruiny i pożegnali taksówkarza.
Pociąg do Aquas Calientes był około 19.00.
Na dworcu, wkoło dworca - ludzi było pełno.
Pomimo niewczesnej pory, gwarno, tłoczno.
Pociąg też wypełnił się do ostatniego miejsca, dobrze, że miejscówki kupiliśmy jeszcze w Polsce.
Przejazd nocny żadną atrakcją nie był, ot półtora godziny drzemki.
Stacja w Aquas Calientes okazała się zaprzeczeniem naszych wyobrażeń o małym miasteczku zgubionym w górach:
tłum, wrzask, ścisk, dziesiątki czekających osób z tabliczkami reklamującymi noclegi lub nazwiskami - jak na lotnisku.
Hotele i inne kwatery w większości ułożyły się zaraz obok dworca.
================
Wszystko co z Machu Picchu związane, czy to bilet wstępu, pociąg, czy nocleg - jest bardziej kosztowne niż
inne peruwiańskie atrakcje.
Nocleg w A.C. był najdroższy i najsłabszy zarazem z dotychczas zaliczonych, jakkolwiek do przyjęcia.
Portier w hostelu musiał być obdarzony nadzwyczajnym talentem:
Co dzień, od rana do wieczora miał przecież kontakt z turystami.
Mimo to udało mu się nie przyswoić ANI JEDNEGO słówka po angielsku, nawet takich trudnych jak "one", "two" albo "three".
Można było za to sprawić sobie u niego "agua con gas" za "seis soles".
Taka sama "water with gas" w sklepie za ścianą kosztowała trzykrotnie mniej, co i tak było zdzierstwem, bo przeciętna
cena butelki wody mineralnej to jedna sola.
Na M.P. chcieliśmy się wybrać skoro świt.
Po pierwsze - bo podobno ładny wschód słońca, po drugie - poranne pociągi z Cuzco nie zdążą jeszcze dojechać
i powinno być mniej ludzi.
Niestety budzikowi, który odezwał się przed piątą, wtórował szum ulewy.
Co gorsza, po kwadransie wahań co do dalszych planów wyglądało, że deszcz wzmógł się jeszcze bardziej.
Żona wprawdzie twierdziła, że podobno w rejonie A.C. deszcz jest na porządku dziennym, bo tu taki klimat,
ale marne to było pocieszenie.
Kiedy wystrojeni w pałatki, peleryny, plandeki i parasole wyszliśmy przed hotel, okazało się, że owszem, pada -
ale kropi tylko trochę.
Potok przewalający się przez środek miasteczka do złudzenia symuluje odgłosy ulewnego deszczu.
Do miejsca z którego odjeżdżają autobusy na M.P. trudno nie trafić.
Rano, z każdego zakątka miasteczka, wszyscy, jak jeden mąż idą "na autobus".
Na miejscu są trzy a czasem i więcej długie ogonki: do kas i do wsiadania.
Bilet w obie strony kosztuje aż 20 $, znów wydawało mi się, że ktoś nas naciąga.
Później jednak, zważywszy pokonywaną różnicę wysokości, niezliczoną ilość zakrętów - doszedłem do wniosku, że to
uczciwie zarobione pieniądze.
Autobusy podjeżdżają non stop, jeden za drugim i długa kolejka nie oznacza długiego czekania.
Machu Picchu niczym nas nie zaskoczyło.
Miało być cudem świata, nadzwyczajne i niepowtarzalne.
No i takie właśnie było.
Nie spodziewałem się tylko, że teren w obrębie którego można zwiedzać jest aż tak rozległy.
Czas od 7.00 rano do 14.00 zagospodarowaliśmy bez problemu a gdyby było go jeszcze trochę więcej,
to też by nie zaszkodziło.
Poranne mgły miały swój urok, choć obawa, czy nie przyniosą deszczu trochę psuła nastrój.
Później jednak pogoda dopisała.
Wraz ze słońcem zjawili się też i ludzie.
Momentami robiło się ciasno, ale bez problemu da się znaleźć zaciszniejsze miejsca.
Na Wayna Picchu nie wybieraliśmy się.
Bardzo przyjemny okazał się natomiast szlak do Mostu Inków.
Po drodze jest budka, która straszy perspektywą kupowania biletów, ale to tylko punkt rejestracji wychodzących na ścieżkę.
Pewnie ze względu na bezpieczeństwo.
Ciekawe widoki zapewni też trasa do Bramy Słońca.
Na oko wygląda, że zajmie ona około godziny.
Niestety, wybraliśmy się tam z samego rana - i z drogi przegonił nas deszcz, więc do celu nie dotarłem.
Jedna z ekologicznych kosiarek do trawnika bardzo interesowała się moim aparatem no i teraz mam fajne zdjęcie.
Pociąg powrotny do Cuzco rezerwowaliśmy jeszcze z kraju.
Bilety Ollantay-Aguas Calientes-Cuzco kosztował niemało: 140 $ / os.
Warunki podróżowania są jednak bardzo dobre a po całym dniu na M.P. możliwość odpoczynku okazała się cenna.
Pozdrawiam :D
=========================
Jeżeli zaliczać "gringo trail" w kierunku wybranym przez nas, czyli odwrotnie niż zegar, z Cuzco do Limy trzeba
podróżować samolotem.
Przelot krótki, ok. jednej godziny, bez specjalnych wrażeń.
Podobnie jak we wcześniej zaliczanych środkach transportu - na pokładzie był prawie komplet, więc
pewnie dobrze jest zrobić rezerwację z wyprzedzeniem.
Niedzielę w Limie przeznaczyliśmy na odpoczynek, więc nie planowaliśmy dalszych eskapad.
Muzeum złota i dzielnica Barranco są w zasięgu taksówki.
Rabowaniem drogocennego kruszcu zajmowały się w Peru najrozmaitsze nacje.
Pierwsi w kolejce byli oczywiście Hiszpanie, ale Brytyjczycy i Amerykanie też nie chcieli być gorsi.
W związku z tym na wystawę do Muzeum Złota Peru już za wiele nie zostało.
Najczęściej oglądamy repliki.
Ekspozycję ratuje przylegające muzeum uzbrojenia.
Tutaj kolekcja jest bardzo bogata i prawdę powiedziawszy zrobiła na mnie większe wrażenie niż złote pamiątki po Inkach.
Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że szału nie ma, ale zaliczyć warto.
Barranco to z kolei zabytkowa dzielnica związana z bohemą artystyczną.
Widać, że miejsowi lubią tu zaglądać, czekają na nich rozliczne knajpki, szkoły tańca, galerie i wystawy.
Życie najpewniej rozkwita tu dopiero wieczorem.
Atrakcyjność dzielnicy opiera się na resentymentach do belle epoque i okresu między wojnami.
Jednak żeby z tego czerpać coś więcej trzeba by zagłębić się w kulturę kraju -
gdybyśmy na przykład wzięli jakiegoś Peruwiańczyka do Krakowa i powiedzieli:
- ooo, w tej knajpie lubiał przesiadywać Przybyszewski
pewnie nie zrobiłoby to na nim jakiegokolwiek wrażenia.
Plaza de Armas w niedzielny wieczór rozkwitł ze zdwojoną siłą.
We wszystkich przylegających ulicach tłumy kłębiły się niesamowite.
A to jakiś orszak ślubny a to występy akrobatów, a to znowu orkiestra która próbuje zagłuszyć wszystkich pozostałych.
Gdy tak sobie siedzieliśmy na ławeczce próbując to jakoś ogarnąć przyplątali się skauci.
Mieli ładne niebieskie mundurki, długi kij z proporczykiem i ani w ząb nie rozumieli po angielsku.
My z kolei ani w ząb po hiszpańsku.
Skauci byli jednak wyjątkowo zawzięci i za wszelką cenę chcieli nam coś zakomunikować.
Wychodziało nam na to, że zdobywają jakąś sprawność i do szczęścia trzeba im, aby napotkany cudzoziemiec
na chwilę przyłączył się do ich zabawy.
Być może, że zgadywaliśmy trafnie, bo gdy w końcu podnieśliśmy się z ławki - wśród młodzieży zapanował entuzjazm
i zawiązano nam na szyjach harcerskie krawaciki.
Po wspólnym odtańczeniu "jakiegoś czegoś" i zrobieniu fotografii - skauci podziękowali, krawaciki zabrali i uśmiechnięci od ucha
do ucha poszli w swoją stronę.
A my teraz z niepokojem zaglądamy na Youtube i sprawdzamy, czy regulamin skautów przewiduje zdobywanie sprawności
w namawianiu cudzoziemca do zrobienia z siebie wariata.
Na koniec zostawiliśmy sobie Archipelag Ballestas albo jak kto woli: "Galapagos dla ubogich".
Był to jedyny wyjazd, na który nie zrobiliśmy za wczasu rezerwacji no i przyszło za to odpokutować.
Pokuta polegała na tym, że trzeba było dzień wcześniej wziąć taksówkę, pojechać na dworzec autobusowy
Cruz del Sur i tam kupić bilety osobiście.
Pośrednictwo hotelu, Internet ani niezbyt liczne w centrum starej Limy biura podróży nie zadziałały.
Autobus wyjeżdżający o trzeciej nad ranem jak zwykle bywało - wypełnił się całkowicie, więc odkładanie
zakupu biletu na ostatnią chwilę pewnie skończyłoby się niezobaczeniem Archipelagu Ballestas.
Sprzedawcy wstępów na motorówkę, która zawiezie nas do celu czekają już na dworcu autobusowym w Paracas.
Przekonują oczywiście, że oferowana przez nich usługa jest niezwykle deficytowa i na pewno nigdzie indziej już
się nie uda przejażdżki kupić.
Nie chciało nam się o poranku szukać szczęścia, kupiliśmy zatem za 50 soli/os. to co samo pchało się w ręce i wraz z grupką
innych amatorów słoni morskich i pingwinów daliśmy się zaprowadzić do niewielkiej mariny.
Generalnie rzecz biorąc motorówki do których można wsiąść dzielą się na szybkie i powolne.
Podobno lepiej kupić sobie szybką, bo wtedy więcej czasu spędza się u celu wycieczki.
Skały na wyspach są kolorowe, zwierzaków pływających i latających - bez liku.
Wszechobecny ostry zapach (zapach?!) nie pozostawia wątpliwości, że gruba warstwa guano pokrywająca wyspy to nie żaden wymysł.
Inaczej mówiąc - wycieczka jest bardzo ciekawa, trzeba się tu koniecznie wybrać i to wszystko zobaczyć.
Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to pewnie albo jest malkontentem albo był na Galapagos.
Najwiecej rozterek duchowych przysporzyła nam decyzja - czy wybierać się na oglądanie Nazca czy też sobie to darować.
Od jakiegoś czasu loty nad płaskowyżem są wykonywane z pobliskiego Pisco, więc nie trzeba koniecznie tłuc się
kilka godzin autobusem na południe, tylko po to, żeby na pół godziny wsiąść do awionetki.
Oczywiście wygoda kosztuje, jest 270 vs. 120 USD.
Ostatecznie zamiast widoków z góry na Nazca wybraliśmy widoki zwykłe na Półwysep Paracas.
Nie wiem wprawdzie co straciłem ale na pewno to co przypadło nam w udziale w zamian - było warte 100 soli za taksówkę.
Krajobraz pustynny.
Droga przez półwysep tylko wygląda na asfalt.
W rzeczywistości jest to ubita sól.
W piasku pełno skamieniałości - można mineralne pamiątki zbierać na pęczki.
Piasek - raz żółty, raz czerwony, innym razem znów czarny.
Do tego niebiesko - zielony ocean - i cała paleta gotowa.
W Limie znaleźliśmy się z powrotem ok. 18.00 i czym prędzej pogoniliśmy do sklepu z pamiątkami, żeby kupić sobie świety obraz
w stylu szkoły Cuzco, jaki upatrzyliśmy sobie zaraz na początku podróży.
Sklep był zamknięty, obrazu nie mamy, nad czym już we wcześniejszym poście ubolewałem.
Żal z tego powodu jest jednak wielki, więc ubolewam powtórnie.
Ale też z drugiej strony, to jedyne rozczarowanie, jakie nam się w Peru przytrafiło.
Szkoda mi trochę kończyć, bo wspominanie to trochę jak powtórna podróż, ale to już
koniec instrukcji obsługi Peru.
Pozdrawiam
Tomek