+8
TikTak 19 września 2015 11:05
ImageZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.
Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazd
do kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.
Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.
Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andes
i zwierzątka.
Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,
nie męcząca.
W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,
z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznych
w hotelu.
Pozdrawiam
Tomek

===============================

O jeziorze Titicaca uczą na geografii.
Uczą, bo jest ono o 4000 m wyżej niż większość wody na Ziemi a przy tym jest tak wielkie, że nawet
całkiem spory statek będzie miał tu uzasadnienie.

Kiedy jednak stanąć na brzegu jeziora, to przynajmniej, na moje oko, nic tu nadzwyczajnego.
Ot, zwykły, wielki szmat wody.
Po horyzont.

I jak coś takiego zwiedzać?
Początkujący, jak my, turysta ma do wyboru wyspy Uros, Taquila, Amantani albo Isla del Sol.
Pewnie nie zaszkodziłoby zajrzeć na każdą z nich, ale czasu rozciągnąć się nie da, trzeba było na coś się zdecydować.
Po lekturze przewodników i internetowych wspomnień z wojaży, wybraliśmy Wyspę Słońca.

W porównaniu z pozostałymi wariantami, taki plan jest najbardziej ambitny.
Na 7.00 rano trzeba dotrzeć na dworzec i zapakować się do autobusu, który dostarczy nas do Copacabany.
Autobus turystyczny kosztuje 30 soli a podróż w jedną stronę trwa 3 godziny.
Dodatkowo po drodze trzeba sforsować granicę - Copacabana jest w Boliwii.
Na miejsce dociera się zatem nie za wcześnie, na czas boliwijski jest południe, kiedy można zacząć myśleć
o łódce na wyspę.
Żeby zatem Isla del Sol nie oglądać w biegu, zdecydowaliśmy się na nocleg.
Pływanie miało poczekać na następny dzień.

Copacabana, to jedno z ważniejszych sanktuariów maryjnych w Ameryce Pd.
Mieliśmy je odwiedzić w niedzielę, w okolicy 3 maja.
U nas to święto NMP Królowej Polski.
Tutaj też świętują ale oczywiście nie Królową Polski, tutaj to święto nazywa się Senor de la Cruz.

- Panie, oni tu już mają fiestę od 4 dni, a ile to jeszcze potrwa, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć,
stwierdził właściciel hotelu, który najwidoczniej nie identyfikował się z lokalną społecznością.

Odgłosy orkiestry dętej przywitały nas już na granicy, którą należy przekraczać pieszo.

Image

Image

Odprawa odbywa się normalnie, w cywilizowany sposób, w końcu Sam Prezydent przygląda się turystom z fotografii zawieszonej tam,
gdzie u nas zwykle wisi godło państwowe.
Natomiast samo przekroczenie granicy musiało odbyć się, jak by to powiedzieć, bokiem.
Środek został zajęty przez rzeczoną orkiestrę dętą, paradujących żołnierzy, miejscowych oficieli i gapiów.
Święto najwidoczniej przybrało charakter nie tylko religijny ale i państwowy.

Image

Image

Image

Image



W zasadzie to jedynym miejscem w Boliwii wolnym od orkiestr dętych okazał się w tym dniu chyba tylko nasz hotel.

ImageObawialiśmy się, czy kondycyjnie damy radę, więc rozważaliśmy jedynie wersje hotelowe.
A gdyby ten trek odnieść do naszych warunków, to jaka skala trudności?
Z czym można porównać?
Coś jak z Wołosatego na Tarnicę albo z Kuźnic na Halę Gąsienicową?

=======================

W tych dniach orkiestry dęte grasowały wszędzie.

Zaczęło się już w Puno, przez całą noc ktoś walił w bęben i od czasu do czasu trąbił.
Ale z głową pod kołdrą nawet dało się zasnąć.
Muzyka na przejściu granicznym też była do wytrzymania.
Cokolwiek fałszywa ale w miarę spokojna, taka do niezbyt szybkiego maszerowania.

Eskalacja nastąpiła na rynku Copacabany.

W niedzielę zwykliśmy chodzić do kościoła.
Znaleźliśmy zatem nasz hotel, zostawili rzeczy - i do sanktuarium Virgen de Copacabana, na mszę.
A tu im bliżej rynku, tym głośniej.
Spod kościoła wyruszała właśnie procesja.

Image

Image

Chyba kilka złączonych jednym zapałem orkiestr dętych wybijało psychodeliczny, wprawiający w trans taneczny rytm.
Uczestnicy procesji byli do niej bardzo starannie przygotowani.
Sądząc po strojach, zorganizowali się w całe jednolicie wystrojone zespoły.
Wyglądali inaczej, ale tańczyli tak samo.
Przez bębny i trąbki miały szansę przebić się tylko wybuchy petard i sztucznych ogni.

Image

Image

Image

Image

W miarę upływu czasu ludzi na rynku przybywało.
Widać było, że niektórzy przybyli na fiestę z bardziej oddalonych miejsc.
Wszyscy lokalsi byli wystrojeni jak stróż w boże ciało.
Jedyny dysonans wprowadzali turyści, tu i ówdzie palętający się z fotoaparatami.

Image

Cóż, jeżeli papież Franciszek wprowadzi kiedyś południowoamerykańskie standardy celebracji świąt do Europy,
będę musiał kupić sobie bęben a małżonka bez strusich piór i cekinów się nie obędzie.

Kiedy kilka godzin później znowu trafiliśmy na rynek, korowód wiedziony niezmiennym rytmem muzyki nadal okrążał główny plac w mieście.
Jego uczestnicy sprawiali tylko wrażenie, że tak to nazwijmy, coraz bardziej rozluźnionych.

Bardziej drastycznych skutków niedoboru tlenu na dużej wysokości udało nam się uniknąć.
Może to dzięki stopniowej aklimatyzacji w drodze przez Arequipę a może tak nas natura akurat
skonstruowała.
W hotelach zaobserwowaliśmy, że trafiały się osoby bardzo źle znoszące wysokość.

Z czterema tysiącami metrów jednak żartów nie ma i nawet jeżeli nie trafiają się jakieś poważne dolegliwości,
to zmniejszona wydolność fizyczna jest jak najbardziej odczuwalna.
W związku z tym ciągle mieliśmy obawy, czy zaplanowany na Isla del Sol trekking nie jest ponad nasze
możliwości.

Nad Copacabaną wznosi się góra: Kalwaria.
Wieczorem postanowiliśmy zrobić test: wgramolimy się - będzie trekking.
Jeżeli nie damy rady albo odchorujemy wycieczkę - trzeba będzie zadowolić się samą przejażdżką łódką.

Jakoś daliśmy sobie radę.
W nagrodę dostaje się widoki na miasto i jezioro.

Image

Image

Po drodze są rozmieszczone, jeszcze na początku wieku, stacje drogi krzyżowej.
Niestety, zostawili na nich swoje piętno graficiarze.
Że też nie ma sposobu, żeby wyplenić tą zarazę.Sposobów dotarcia na Isla del Sol jest kilka.
Wersja najtańsza, to kursowy statek, kosztuje kilka dolarów.
Wyczytałem jednak, że zdarzają mu się spóźnienia - a na to pozwolić sobie nie mogliśmy.
Na przejściu granicznym w pobliżu Copacabany musieliśmy być przed 19.00 czasu boliwijskiego,
w przeciwnym razie mogliśmy utknąć w Boliwii do rana i autobus z Puno do Cuzco odjechałby bez nas.

Niewiadomą był też czas w jakim damy radę przemierzyć wyspę.
Dystans wprawdzie wielki nie jest, 6-10 km, zależnie od zaplanowanej trasy, ale brak tlenu daje znać
o sobie i to, że ktoś daje sobie doskonale radę w Bieszczadach, niekoniecznie znaczy, że będzie śmigał
i tutaj.
Deklarowane przez przewodniki dwie, trzy godziny wydawały nam się czasem zbyt optymistycznym.

Po co tyle się nad tym rozwodzę?
Żeby usprawiedliwić rozrzutność!
Za 100 USD wynajęliśmy sobie coś takiego:

Image

Byliśmy zatem jedynymi pasażerami a łódka odpływała i zawijała do przystani wg wymyślonego przez nas rozkładu.
Cpt. Silberio okazał się możliwie sympatyczny, jakkolwiek niezdrowo interesował się - ile to zapłaciliśmy w agencji za wynajem,
narzekał na niesprawiedliwość społeczną i ubolewał, że musi się z kimś swoim zarobkiem dzielić.
Przecież w końcu sam zlecił takie pośrednictwo, bo motorówka była jego własnością.
Widać - duch Lenina wiecznie żywy.

Rejs krótki nie jest, na wodzie trzeba spędzić ponad dwie godziny.
Widoki, te bliskie - na mijane pomniejsze wysepki i te dalekie - na Cordillera Real pozwalają rozmienić czas na drobne.
Dzięki temu, ani się obejrzeliśmy a zmartwienie, czy nie spadniemy z dachu motorówki do wody odeszło w przeszłość.

Image

Silberio zostawił nas na północnym kraju wyspy i obiecał odebrać na południu, w okolicy Schodów Inków.
Wędrować można i w przeciwległym kierunku, wyboru dokonaliśmy na chybił trafił.
Wydaje mi się, że chyba dobrze - północy brzeg jest nachylony łagodniej i podejście rozciąga się na dłuższym odcinku.

Image

Spacer zajął nam 3.5 godziny.
Oglądaliśmy przyrodę, z ruin pre inkaskich - zrezygnowaliśmy.
Widoczna jeszcze z łodzi, na południu wyspy Pillko Kaina jakoś nas specjalnie nie podekscytowała.

Image

Droga trudna nie jest, jakkolwiek kilka "z górki / pod górkę" zaliczyć trzeba.
Różnice poziomów rzędu 200m.
Zanim wypłynęliśmy - widokami na jezioro z Copacabany byłem zdecydowanie rozczarowany.
Później jednak, było coraz ładniej i ładniej.
Apogeum ładności nastąpiło w najwyższym punkcie ścieżki - kolory wody na zdjęciach nie są ani trochę podrasowane.

Image

Image

Oddzielną atrakcją są wioski, przez które trzeba, czy się chce czy nie, po drodze przejść.
Dzieci idą do szkoły, potem, kiedy pytanie "daleko jeszcze?!" coraz częściej kołacze się w głowie, ze szkoły wracają.
Jakieś panie w kolorowych tobołkach taszczą siano, jakiś pan prowadzi dwa osiołki, gdzie indziej jeszcze ktoś urządził
sobie pranie przy wodospadzie.

Żadnej udawanej cepelii.

Ale do końca tak całkiem różowo to nie jest.
Za udział w tym reality show trzeba zapłacić - trafiliśmy na dwa punkty sprzedaży biletów.
Wydatek to jednak jakiś istotny nie był no i na dobrą sprawę można to uznać za rodzaj opłaty wstępu do parku narodowego.

Image

Image

A do Nieba stąd już całkiem blisko.

W zasadzie to z załączonego poniżej zdjęcia żadna pożyteczna treść nie wynika, jak należałoby
od przyzwoitej relacji oczekiwać.

Image

Zwierzątko stało sobie jak pomnik obok tego kościółka:

Image

W ramach usługi wynajęcia łódki przysługiwała nam jeszcze wycieczka na Isla de la Luna, z której już zawczasu zrezygnowaliśmy i kurs
na tzw. pływające wyspy.
Od portu w Copacabanie oddziela je tylko wysunięty w jezioro półwysep, więc wiele drogi nadkładać nie trzeba.
Nikt tutaj nie sili się, żeby udawać, że kultywuje tradycję sprzed stuleci i zamiast w normalnym domu woli mieszkać na chypie
gnijącej w wodzie trzciny.
Jest to po prostu restauracja na tratwach, gdzie można zjeść pstrąga prosto z wody.

Image

Pstrąg był świetny, rachunek niewysoki, widoki na jezioro z pobliskiej skalistej wysepki - ładne.
Słowem: warto było przyjechać.

Do Copacabany dotarliśmy po 17.00, w sam raz, żeby nie martwić się o kurs powrotny do Puno.
Autobusy kursujące z myślą o turystach dostosowały swój rozkład jazdy do rytmu pracy granicy a granica do autobusów.
Wiadomo, że ostatni odjeżdża o 18.30 a skoro tak, to przejście graniczne też musi być czynne.

Wcześniej wcale mi się to takie oczywiste nie wydawało i obawa "a co będzie jak utkniemy" trochę mnie prześladowała.
Ale chyba tylko mnie.
Wszyscy inni na przystanku, pewnie lepiej zorientowani w tutejszych zwyczajach, spokojnie czekali na transport.

Przy okazji - luzacka postawa wobec wizji ewentualnych problemów, to chyba powszechna cecha tubylców.
A dla turysty - najzdrowiej jest dać się ponieść tej fali.
Przykładem niech będzie bilet na autobus z Copacabany do Puno właśnie.

O bilet powrotny poprosiłem jeszcze na dworcu w Peru - Roberto.
A że człowiek był akurat bardzo zajęty urabianiem kolejnych przyjezdnych, zdążył tylko zainkasować pieniądze.
- Don't worry, Thomas,the bus driver Carlos is my best friend, he will take care of you, wrzasnął Roberto i zniknął w tłumie
z otrzymanym banknotem, zanim zdołałem wykrztusić, że przecież ja chcę bilet, kartonik taki.
Gdy zajęliśmy fotel w autobusie, tym z Puno na razie, podszedł kierowca:
- Nombre es Thomas? Si? Aaaaa si! Soy un Roberto companion. No worry.
Ale biletu powrotnego nie było.
Na miejscu, już w Boliwii, gdy akurat rozglądaliśmy się, w którą tu stronę trzeba pójść, zaczepiła nas dziewczyna:
- Silvana, wyciągnęła na powitanie rękę.
- Soy un Carlos companion. No worry. Ticket - maniana. Where? Here!
No i biletu powrotnego dalej nie było.
Nazajutrz, po południu, kiedy wróciliśmy z wojaży po jeziorze, drzwi do kantorka wskazanego przez Silvanę były zamknięte na
głucho.
Obok była otwarta kasa biletowa, zajrzałem do środka, spytałem, czy nie wiedzą coś na temat biura po sąsiedzku.
- Your name is Thomas? Great! Silvana left tickets for you!
Ja się martwiłem a tu tymczasem wszystko było pod pełną kontrolą:)

Około 22.00 byliśmy znowu w hotelu w Puno i pakowaliśmy manatki - nazajutrz, o 7.00 mieliśmy ruszyć do Cuzco.Kiedy trzeba wydać 400 PLN, to wydaje mi się to mniej straszne niż 100 USD :)
Pewnie to uraz z czasów Pewexów.

=================================

Jeżeli się śpieszyć, to z Puno do Cuzco można przerzucić się nocą, podróż autobusem nie potrwa dłużej niż 6 godzin.
W drodze jest jednak tyle do zobaczenia, że taki pośpiech wydaje się zupełnie bez sensu.

Po ofercie firm transportowych widać jednak, że potrzeby są różne i proponowane autobusy albo jadą jak najszybciej do celu
albo po drodze robią dłuższe przystanki, żeby pasażerowie mogli sobie pooglądać to, co do pooglądania jest.
Wydaje mi się, że warto wybrać ten drugi wariant, nawet gdyby miało to poskutkować krótszym o dzień szwendraniem się po Cuzco.

Bilety autobusowe kupiliśmy z Polski, przez Internet, u przewoźnika Inka Express.
Usługa nazywa się "Tourist Bus from Puno to Cuzco", kosztowała 65 USD/os. i miała zawierać transport, obiad i przystanki na zwiedzanie.
Myśleliśmy, że tylko podwiozą nas w wybrane miejsca i powiedzą: "przystanek pół godziny" - a tu tymczasem nie.
Był przewodnik i to taki, że tak powiem - zaangażowany.
Ze skóry chłopisko wychodziło, żeby nas tym swoim Peru zainteresować.

Image

Pierwszy postój nastąpił już chyba w niecałą godzinę od Puno.
W miejscowości Pukara.
Miasteczko wita kamiennym kościołem, do środka zajrzeliśmy później, bo przewodnik zagonił nas do muzeum archeologicznego.

Image

Muzeum z zewnątrz wygląda skromnie ale nie należy dać się zwieść niepozornie wyglądającemu szyldowi.

Image

W środku artefakty cytowane w niejednej encyklopedii, albumie czy podręczniku, może nie tak często jak Mona Lisa, ale co chwilę
człowiek się zastanawia - "no tak, przecież ja to już widziałem, w czym to było?":

Image

Image

Image

Zanim jednak dotarliśmy do Pukary, po drodze zaliczyliśmy Juliakę.
Przez okno autobusu tylko.
Przejazdem.
Ale wrażenie - i tak niezapomniane.
W Juliace jest i lotniko i uniwersytet i politechnika nawet.
Są one jednak jakby z boku, z zupełnie innej bajki, chyba przez pomyłkę doklejone do miasta wyciętego
z surrealistycznego komiksu.

Pamiętacie "Mad Maxa"?
Pustynia, wiatr przewalający tumany czerwonego pyłu.
Nagle gdzieś, w chmurze zawieszonego w powietrzu piachu - ludzie.
Ni to domy ni to ruiny.
Co kawałek walające się żelastwo i zardzewiałe wraki samochodów.
Tam gdzie można oczekiwać, że pojawi się asfalt lub chodnik - czerwone klepisko.

Image

Klepisko wytwarza czerwone chmury, za każdym razem, gdy coś po nim przejedzie.
Wtedy wszystko znika, robi się szaro- czerwono a po chwili znowu można przecierać oczy i zastanawiać się, czy wyłaniający się
widok to przypadkiem nie scena z filmu, jeżeli nie "Mad Max" to przynajmniej "Mars - czerwona planeta".
Sądząc po stanie motoryzacji, to raczej będzie ta pierwsza produkcja.

Image

Ludzie tu sobie jakoś radzą. Nie wyglądają na nieszczęśliwych.
Chociaż słyszałem, że śmiertelność wśród noworodków w tym rejonie to 30%.

ImageKolejny postój, to punkt widokowy na przełęczy La Raya.
Przyjemnie jest się tu trochę porozglądać.
Jeszcze przyjemniej się robi, gdy sprawić sobie szalik z alpaki albo czapkę.
Miejsce zostało wyróżnione ze względu na największą wysokość na drodze z Puno do Cuzco.
Jesteśmy jednak 700m niżej niż na Mirador de los Volcanos, w trakcie powrotu z Colca.
Tam brakowało oddechu, wysokość było czuć przy każdym kroku, tutaj nic z tych rzeczy więc i specjalnych wrażeń brak.

Image

Chwilę później zaliczyliśmy obiad, pod każdym względem bardzo porządny - i do Raqchi.
Świątynia Wiracochy na zdjęciach nie robiła specjalnego wrażenia, natomiast w rzeczywistości okazała się całkiem interesująca.
Otoczona jest dobrze zachowanymi zabudowaniami i tutaj chyba nawet lepiej niż w Świętej Dolinie można zobaczyć jak inkaskie miasto
było zorganizowane.
Trzeba przyznać, że pomysłowość i pragmatyzm dawnych architektów imponuje.

Image

Image

Image

Image

Image

Andahualyas to ostatni przystanek, tylko kilkanaście kilometrów przed Cuzco.
Jest to jednocześnie NAJBARDZIEJ WKURZAJĄCE miejsce w Peru, przynajmniej z tych miejsc, które mieliśmy okazję odwiedzić.
Pomijam już fakt, że nazwa miasteczka jest taka, że gdyby nie życzliwość żony, to nawet nie byłbym w stanie
powiedzieć gdzie ja to nie byłem.

Pewnie macie okazję często trafiać na stwierdzenia rodzaju, że coś tam jest na przykład "Wersalem wschodu",
"Mekką Podkarpacia" itp.
Potem zwykle się okazuje, że takie Hennigsvar, nazwane szumnie przez przewodnik "Wenecją północy", to po prostu
sympatyczna i godna odwiedzenia wiocha, ale żeby tam było cokolwiek przywołującego wspomnienie Wenecji - to nie.
No chyba, że woda w morzu.

Kościółek w Andahualyas miał być Kaplicą Sykstyńską Andów.
Oczywiście, wiedzeni doświadczeniem, niczego sobie specjalnego nie obiecywaliśmy.
Już z zewnątrz wyglądał on może i ładnie ale raczej niepozornie.

Image

Image

Natomiast, w środku...
Wcale z tą Kaplicą Sykstyńską nie ma aż tak wielkiej przesady.
A wrażenie potęguje kontrast z obliczem zewnętrznym, zupełnie skromnym i prostym.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie gromkie: "NO PHOTO SIR, PLEASE!!!", "NO PHOTO".

Całkiem zabronili robienia zdjęć!
Czy kamera, czy aparat, z fleszem lub bez - nie wolno i już.
Na dodatek nie poprzestali na rozmieszczeniu tych głupich napisów "NO PHOTO", które możnaby sobie zignorować.
W całym kościele stoją strażnicy i apostołowie antyfotograficznej krucjaty.
Żeby chociaż byli trochę gapowaci albo niedowidzący, a tu nie, sama zdrowa i sprytna młodzież:
jeden Anglik miał taką minikamerkę, jak do kasku narciarskiego, przyczepioną do paska od plecaka, a i tak mu wypatrzyli.

Całkiem mi przyjemność ze zwiedzania popsuli.
Ale pewnie są tacy, co potrafili przechytrzyć to towarzystwo, bo w necie zdjęć z Andahualyas trochę jest:

Image

Niestety, okazało się, że ten obrzydliwy zwyczaj niefotografowania obowiązuje w całym rejonie Cuzco.
Później wypróbowałem, że najlepszy sposób, żeby sobie z tym radzić, to na bezczelnego -
zanim zobaczą i zdążą nakrzyczeć, można zdjęć napstrykać, potem wyrazić skruchę i aparat schować.

Trochę mi wstyd i jeżeli ktoś stwierdzi, że zachowałem się paskudnie, bo nie uszanowałem wymagań gospodarzy,
to pewnie będzie miał dużo racji.

PS.
Wg rozeznania, które poczyniliśmy później, zakaz wynika z próby lepszej ochrony zabytków przed
rabunkiem.
Złodzieje przy pomocy aparatu sporządzali "katalog ofertowy" pokazywany później zagranicznym kolekcjonerom.
Dostało się niewinnym turystom.
Chyba to wszystko bez sensu, bo przy obecnym stanie techniki, ktoś kto ma niecne zamiary i
odpowiedni sprzęt, zrobi co zechce, bez względu na ilość strażników.Jeżeli się tylko trochę postarać, znajdzie się nocleg w Cuzco w pobliżu starówki.
Miejsce jest typowo turystyczne, życie na ulicach toczy się do późna - w okolicach 22.00 o zamykaniu sklepów
chyba jeszcze nikt nie myśli, restauracji - tym bardziej.

Ceny - drożej niż w Arequipie czy Puno ale taniej niż w Limie.

Od Plaza de Armas teren wznosi się dość stromo w górę, więc jeżeli ktoś przygodę z Peru rozpoczyna właśnie tu,
to pewnie skutki wysokości odczuje wspinając się w stronę hotelu.
Hotel na górce ma jednak też i zalety, bo widoki z okna ciekawe i można łatwiej połapać się w układzie miasta.

Image
Image

Na Cuzco przeznaczyliśmy jeden pełny dzień plus przedpołudnie w dzień wylotu.
Kolega, który był w Peru parę lat temu, twierdził, że to stanowczo za mało i radził, żeby
odpuścić sobie Świętą Dolinę na rzecz jednego dnia więcej w mieście.
Jakoś trudno było uwierzyć w zasadność takiego planu, nie posłuchaliśmy i nie żałujemy.
Dzień w Cuzco - przyjemny i na pewno od rana do wieczora w pełni zagospodarowany.
Ale jak dla mnie - wystarczy.

Na pewno nie można pominąć zwiedzania katedry, nawet jeżeli komuś wydaje się z zewnątrz podobna do
innych, wcześniej oglądanych kościołów.

Image

Wnętrze jest wyjątkowe.
Finezja i przepych baroku ale rozmach i przestrzeń jak w gotyku.
Warto zwrócić uwagę na "Ostatnią Wieczerzę" w wersji indiańskiej.
Na stole, na półmisku leży wiskacz albo, jak wolą niektórzy - świnka morska.

Od Plaza de Armas zwiedzaliśmy miasto w dwóch kierunkach: w stronę Qorikanchy a potem do Monasterio St Francisco.
Na pierwszy rzut oka Qorikancha to jeszcze jeden kościół, podobny do tych, które można zobaczyć i w Europie.
Jego historia jest jednak szczególna - powstał na fundamentach najważniejszego ośrodka kultu inkaskich wierzeń.
Widać jednak, że misjonarze nie przyłożyli się jak należy przy zastępowaniu jednej religii drugą -
zostawili to i owo - CAŁA ROBOTA POSZŁA NA MARNE:

Image

Niepozornie wyglądający kamień otaczany co chwilę przez jakieś nawiedzone panie, to wg Inków pępek świata.
A wiadomo, że skoro pępek, to pełno wokół niego bardzo dobrej energii, więc trzeba korzystać z okazji i nałapać jej ile się da.

W przykościelnym ogrodzie warto trochę posiedzieć, bo to dobre miejsce na odpoczynek od miasta.


Dodaj Komentarz

Komentarze (20)

marcino123 19 września 2015 11:16 Odpowiedz
tylko po skończonej relacji nie wysyłaj linka tym znajomym :Pa bardziej serio ciąg dalszy oczekiwany :)
michcioj 19 września 2015 11:42 Odpowiedz
nie podoba mi sie bardzo tytul, przyjazny kraj ? taki bardzo przyjazny ? okradli mnie w renomowanym hostelu w limie na 250 dolcow i zeskanowali karty kredytowe z ktorych ukradziono 9000 PLNkase z kart odzyskalem, gotowki oczywiscie nie.
jacakatowice 19 września 2015 11:45 Odpowiedz
Zapowiada się bardzo interesująco. Więcej zdjęć z pleneru bym poprosił.
ewaolivka 20 września 2015 11:04 Odpowiedz
Cudownie było na chwilę przenieść się do miejsca, o którym marzę (na razie, niestety ;-)).Świetny, lekki styl pisania, ładne zdjęcia. Dziękuję :-)
igore 20 września 2015 11:19 Odpowiedz
Oj,przypominała się podróż z zeszłego roku - nawet panie ze zdjęcia targu w Arequipie wyglądają znajomo:)
marcino123 20 września 2015 21:07 Odpowiedz
TikTak napisał:Don Leoncio przysłuchiwał się nam bacznie, przyglądał i nagle zapytał:- Wy moficie po Polskyu ??Jako dziecko wyemigrował z kraju, osiadł w Wenezueli i tam się ożenił.Języka nie zapomniał i mogliśmy dość swobodnie i długo poopowiadać, jak to teraz w Polsce jest.- A fy gdzie mieszkają?, zapytał po jakimś czasie.- Jesteśmy z Łańcuta, to na południu, jakieś 150 km na wschód od Krakowa.- Eee, no ja fiem gdzie jest Lancut, moja mama byla s Lancuta. :shock: Nie mam więcej pytań ! :D taka akcja "na drugim końcu świata" to naprawdę fenomen ! :)
lia 20 września 2015 21:28 Odpowiedz
Pozwolę sobie wyrazić opinię, że Canion Colca to najlepsze wrażenia z całej podróży po Peru. Pewnie Cię nie zachwycił, bo go praktycznie nie widziałeś będąc na 1-dniowej wycieczce. My byliśmy 3 dni i było rewelacyjnie, widoki niezapomniane. Podobało mi się bardziej niż na Machu Picchu. Co do cen trekkingu 3-dniowego to jak najbardziej są zróżnicowane w różnych biurach i warto trochę ponegocjować, a przynajmniej nie kupować w pierwszym, do którego się wejdzie. Pewien Nowozelandczyk z grupy, która wędrowała tą samą trasą co nasza omal zawału nie dostał, jak się dowiedział ile przepłacił.
lia 21 września 2015 00:05 Odpowiedz
Pierwszy dzień był lightowy, głównie schodzenie w dół, szliśmy w grupie 9 -os. Francuzi, Amerykanie, na dole nocleg w warunkach b. polowych chata trzciną kryta, bez prądu, jedyne wyposażenie 2 łóżka i tak nie mogłam spać, bo Canion tak huczał. Następny dzień góra, dół i tak na zmianę, do b. przyjemnego miejsca oasis Sangalle, tam było już całkiem internacjonalnie, spotkaliśmy tam Polaków i na tej wysokości zagraliśmy w siatkę mecz Polska contra reszta świata (zwycięski ma się rozumieć). Trzeciego dnia masakra: pobudka przed świtem i już tylko kierunek pod górę z 2200 na 3500 (dokładnie nie pamiętam), ale ciężko było. Potem obiadek i źródła termalne.Widoki niezapomniane, atmosfera też. No i oczywiście niesamowity fart, jeśli chodzi o pogodę - było to w lutym dokładnie w najgorszym miesiącu jeśli chodzi o porę deszczową, a nam świeciło cały czas słoneczko.
cygi76 21 września 2015 23:03 Odpowiedz
Ciekawa relacja.....Mógłbyś napisać ile czasu zajęła Wam ta jednodniowa wycieczka do kanionu ? O której byliście z powrotem w Arequipie ?
tiktak 22 września 2015 22:04 Odpowiedz
Z hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
z-gdanska-do 23 września 2015 10:04 Odpowiedz
tiktakZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
Dwudniowa wycieczka jest niesamowita. Byliśmy 2 lata temu w Peru i zdecydowaliśmy się właśnie na dwudniowy trek. Nocleg jest w oazie Sangalle, a nie w Chivay. W oazie nie ma prądu, nie ma ogrzewania, nie ma gorącej wody. Każdy radzi sobie jak może :-). O 5:00 pobudka i w górę. Polecam. Było niesamowicie.
z-gdanska-do 23 września 2015 10:04 Odpowiedz
tiktakZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
Dwudniowa wycieczka jest niesamowita. Byliśmy 2 lata temu w Peru i zdecydowaliśmy się właśnie na dwudniowy trek. Nocleg jest w oazie Sangalle, a nie w Chivay. W oazie nie ma prądu, nie ma ogrzewania, nie ma gorącej wody. Każdy radzi sobie jak może :-). O 5:00 pobudka i w górę. Polecam. Było niesamowicie.
gosiagosia 24 września 2015 22:40 Odpowiedz
@TikTak - ja swoja rozrzutność na wyjazdach usprawiedliwiam długością urlopu... Albo raczej krótkością :D
igore 24 września 2015 22:58 Odpowiedz
Rozrzutność podczas wakacji to dla mnie standard ale na Isla Del Sol płynąłem zwykłą łódką - o dziwo,była punktualna. Sytuacja z biletami jest typowa dla tego kraju: w Arequipie byliśmy umówieni na odbiór biletów w agencji,która okazała się zamknieta a bilety spokojnie czekały na nas w hostelu.
mikus 29 września 2015 11:12 Odpowiedz
Bardzo podoba mi się Twój styl pisania. Czekam na dalszą część opowieści.
tomazs 10 października 2015 21:37 Odpowiedz
Witam,Piękny opis - mam pytanie - czy pamiętasz nazwę firmy, która was wiozła z Arequipy do Kanionu Colca?naczytałem się,że niektóre firmy tak długo zbierają pasażerów, że później nie zdążają na Cruz del Condor - przyjeżdżają jak już jest "po ptokach".
tiktak 11 października 2015 08:47 Odpowiedz
Nazwy niestety nie pamiętam.Ale w pamięć zapadło mi to, że inna firma sprzedała mi bilet a inna zabrała z hotelu.Wygląda na to, że oni mają tam taką "spółdzielnię" - i jeżeli ktoś nie nazbieradostatecznej ilości chętnych - oddaje swoich klientów innemu.Drogą do Chivay ciągnęła kawalkada niemal identycznych, niezbyt dużych busików, czasem tylko przetykana dorosłym autobusem.Pozbieranie ludzi do takiego kilkunastoosobowego pojazdu - nie powinno zająć za wiele czasu.PozdrawiamTomek
dewuska 6 listopada 2015 23:46 Odpowiedz
fajna relacja... dobrze powspominać... niektóre miejsca takie znajome ;)
japonka76 25 listopada 2015 17:08 Odpowiedz
Bardzo podobała mi się Twoja relacja. Masz "lekie pióro". :D Ciekawie napisana i ładne zdjęcia.I niestety, po raz kolejny, spowodowała u mnie chęć wybrania się do Peru. A toczę podobną wojnę (jak Ty wcześniej) z moim mężem o wyjazd tam.
ewaolivka 25 listopada 2015 17:44 Odpowiedz
Super napisana relacja i piękne zdjęcia! Czytałabym jeszcze :-)